To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
W pewnym momencie komuś przestało się podobać jedynowładztwo i urządzono zamach stanu. Zwołano nadzwyczajne zebranie i na oczach kilku dziennikarzy zaczęło się wyciąganie własnych brudów. Obie strony obrzucały się nawzajem oskarżeniami. A to o kasę, to znów o alkohol i zachowanie. O brak działania, to znów jego nadmiar. Wszystko było wspaniałym pretekstem, żeby dogryźć drugiej Stronie konfliktu. Więc sobie używano. A z wysokości trybun podczas tego zamieszania aż nadto widoczne było, że na żużel nie chodzą ludzie ani gorsi, ani lepsi niż na piłkę. Spotkanie to udowodniło po raz kolejny, że zorganizowane formy istnienia kibiców, w pełni zalegalizowane, niezupełnie są tym, o co w ruchach se założenia spontanicznych chodzi. Sporo, bo około 250 fanów Sparty, zajechało na mecz Apator - Sparta tuż przed zakończeniem rozgrywek w roku 1995. Ten mecz mógł znacznie przybliżyć wrocławian do trzeciego z kolei zdobycia tytułu mistrzowskiego. Mistrzostwem popisał się natomiast główny arbiter tego spotkania, który w ostatnim biegu tak nawydziwiał, że stało się to niemożliwe. Przed ostatnim wyścigiem żużlowcy Sparty prowadzili czterema punktami. Nawet gdyby zajęli dwie ostatnie pozycje, to i tak byłby remis. Wystarczyło jednemu zawodnikowi po prostu dojechać do mety. Sędzia okazał się geniuszem wykluczając w dwóch startach dwóch wrocławskich zawodników. Torunianie skorzystali z prezentu, dojechali do mety zwyciężając ostatecznie w tym biegu 5:0 i w całym meczu jednym punktem. Przed spotkaniem miała miejsce dość ciekawa sytuacja. Kibice wrocławscy byli trzymani przez służby porządkowe przed stadionem tak długo, aż trybuny zapełniły się w całości. Wobec tego później grupa została rozpuszczona i każdy indywidualnie musiał szukać sobie kawałka ławki. Uchowała się grupka może pięćdziesięciu osób. Po meczu doszło do drobnej scysji. Torunianie wraz ze wspomagającymi ich kolesiami z Chorzowa (tego samego dnia przed południem odbył się w nieodległej Bydgoszczy mecz Zawisza - Ruch na którym dla odmiany torunianie wspomagali chorzowian) ruszyli przez płytę boiska na ochranianą przez kilku policjantów zubożałą osobowo czeredkę gości. Mundurowi o mało nie zabili fanów Apatora wzrokiem. Wystarczyło, że czterech z funkcjonariuszy przedostało się na drugą stronę płotu, by atakujący zrobili zwrot o 180 stopni. Toruńska policja przetrzymując kibiców Sparty przed spotkaniem zrobiła już drugi taki numer w ciągu dwóch lat. Poprzednio w sierpniu 1993 roku w Toruniu na spotkaniu z piłkarzami Elany zawitał Śląsk. Po bijatyce fanatyków nastąpiła zadyma fanów gości z psami. Ci nie wytrzymali naporu i gdyby nie gol dla Śląska, który właśnie padł, mogło być różnie. W kilka tygodni po tych wydarzeniach w Toruniu stawili się kibice z Fan-Clubu Sparty. Trochę się zdziwili, gdy na powitanie zobaczyli poubieranych we wszystkie możliwe ubranka ochronne policyjnych „żucz-ków". Na dobitkę nie byli oni do żółto-czerwonych nastawieni zbyt przychylnie. — Tak, tak, wiemy, jesteście z Wrocławia. Tam na mecze chodzą sami chuligani. Najlepiej fanom Sparty pokazali gdzie ich mają, działacze własnego klubu w styczniu 1996 roku. Prezes WTS Sparta, Andrzej Rusko, który jest właścicielem drużyny żużlowej (troszkę to skomplikowane, ale nasza ekonomiczna rzeczywistość każe wszystkim biznesmenom zapewniać sobie maksimum bezpieczeństwa dla wydawanych przez siebie pieniędzy), sprzedał nazwę klubu. Kwota objęta tajemnicą, ale zza jej rąbka wychodzi coś koło 10 miliardów starych złotych. Firma, która postanowiła, że może dorzucić coś do ogródka wrocławskiego speedwaya, zażyczyła sobie zmianę nazwy drużyny. Od tej pory Sparta będzie występować jako zespół Atlasa. — Za pieniądze sprzedaliby nawet matkę — pomstują kibice Sparty. — A gdzie byli kibice, którzy tak teraz kochają klub, gdy on strasznie dołował. W drugiej lidze chodziło na mecze po trzysta osób — powtarza stary argument fanatyków Śląska niepocieszony z takiego obrotu sprawy, ale związany ze Sparta od wielu lat Bartek Czekański. Nadrabiając przy okazji dobrą miną do złej gry. — Teraz zamiast szalików kibice Sparty będą nosić muchy jak Rosie-wicz — nabija się Adam ze swoich kolesiów, żużlofanów, nawiązując do często oglądanej reklamy telewizyjnej klejów Atlas, w której popularny show-man występuje w muszce dużo większej niż Janusz Korwin-Mikke. STAL MIELEC Mielec w marcu 1977 roku zasłynął tym, że będąc wówczas trzydziestotysięcznym miastem podczas ćwierćfinałowego pojedynku o puchar UEFA na jego stadionie mieszczącym jakieś 25 tysięcy ludzi zameldowało się o dziesięć więcej. Pięć tysięcy ponad liczbę mieszkańców Mielca! Skutkiem tego była jedna ofiara śmiertelna zatratowana podczas wychodzenia z obiektu. Nic dziwnego, takie wypadki zawsze mogą się zdarzyć, gdy przekroczone są wszelkie dopuszczalne limity. Tragedia na Łużnikach, gdzie zadeptano kilkadziesiąt osób, czy zawalenie się dobudowywanej naprędce trybuny stadionu Bastii świadczą o braku wyobraźni organizatorów. W Mielcu w czasach wesołego komunizmu nie było inaczej. Chuligani z Mielca na dalsze wyjazdy za swoją drużyną nie jeżdżą. Zwłaszcza takie, podczas których można dostać oklep. We Wrocławiu zawitali raz, wracając z Lubina. Wówczas jeszcze zarówno w jednym, jak i drugim mieście fani niebiesko-białych mogli pokazywać się bez strachu. Było to na początku lat osiemdziesiątych. Oczywiście uczestniczą w lokalnych wojnach ze Stalową Wolą czy walkach z lubelskim Motorem. Nienawidzą Wisły Kraków, co wiąże się z częstymi najazdami na Mielec przez fanów „Białej Gwiazdy" jeszcze w latach siedemdziesiątych. Wówczas mobilizowała się cała 'chuligańska społeczność, co kończyło się nieraz pościgami jak na wiejskich dyskotekach - ze sztachetami w rękach. Przed meczami w roli goniących najczęściej występowali krakowianie, po końcowym gwizdku - gospodarze. Największe bicie mielczanie dostali w Lublinie. Skończyło się na kilku pobiciach przeznaczonych do leczenia szpitalnego