To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Zaistniała kiedyś pewna nieprzyjemna sytuacja. Rozstaliśmy się jako nieprzyjaciele. - To się zdarza - Rex taktownie ukrył zainteresowanie tym, co zabrzmiało jak bardzo pikantna tajemnica, i starał się, aby wypowiedziane słowa zabrzmiały pocieszająco. Nie było to trudne, ponieważ był człowiekiem o dobrym sercu. - Mówiąc szczerze - kontynuował Gerald - nie spodziewałem się ani przez chwilę, że ujrzawszy mój podpis na zaproszeniu, zdecyduje się przyjechać. - Ten list, tylokrotnie pisany od nowa i przerabiany, i wszystko na próżno. - Nie mam pojęcia, co nim kieruje. Potrafi zachowywać się w sposób bardzo... trudny do przewidzenia. Chodzi o to, Reksie - jego głos stał się nerwowo napięty - że nie chcę z nim pozostać sam na sam. - Nie musisz mówić nic więcej - zawołał Rex z oczyma błyszczącymi z podniecenia. - Cóż jednak mogę uczynić? - To bardzo proste. Po prostu nie wychodź, dopóki on nie wyjdzie. - Oczywiście, że to zrobię. To znaczy, oczywiście, że tego nie zrobię. - Zawahał się przez chwilę. - Myślę, że nie masz ochoty powiedzieć mi... - Nie, nie mam. - Nie ma sprawy. - Nie masz nic przeciw temu, Reksie? - Ależ stary... - To może być nieco niezręczne. Mam na myśli, wysiadywanie do końca. Po tym, jak już wszyscy wyjdą. - Myślisz, że tak właśnie się stanie? - Tak. Oczywiście, w ogóle nie powinien był napisać tego zaproszenia. Popełnił wielki błąd. Powinien był oznajmić grupie, że zaprosił go i spotkał się z odmową. Nikt by się temu nie zdziwił. A gdy chcieliby zobaczyć list, co zawsze miało miejsce, mógł powiedzieć, że sekretarka pana Jenningsa odrzuciła zaproszenie przez telefon. To Brian, proponując nagle, że sam napisze, wywołał w nim taki wybuch paniki. Gerald uświadomił sobie, że Rex znowu coś mówi. - Słucham? - Spytałem, co zrobić, jeśli pojawi się, zanim przyjdą inni? - Nie powinien. Zaproponowałem mu przybycie o ósmej zamiast o siódmej trzydzieści. A jeśli pojawi się wcześniej... - Nawet wobec Reksa Gerald nie był w stanie się przyznać, że w takiej sytuacji zostałby zmuszony do ukrywania się, tak jak zwierzę w swej norze, gdy psy drapią do jej wejścia. - Szkoda, że nie powiedziałeś mi tego wcześniej, Geraldzie. Moglibyśmy zmienić wówczas miejsce spotkania. Zorganizować je gdzie indziej. - Wtedy opuściłby je w tym samym momencie co ja. Nie, w ten sposób mam przynajmniej odrobinę kontroli nad sytuacją. - Czy chciałbyś przyjść do mnie na noc, aby tu się przespać... - Na miłość boską! - Gerald wybuchnął, mrużąc znów oczy i zaciskając pięści. - Uważam, że najlepiej załatwić sprawy tak, jak zaproponowałem, w porządku? - Oczywiście. Przepraszam. - Nie, to ja przepraszam. - Gerald podniósł się sztywno i ruszył w stronę drzwi. Zdając sobie sprawę, że są to próżne słowa, dodał jeszcze: - Nie muszę chyba dodawać... - Och, oczywiście to zostanie ściśle między nami. Czy chciałbyś, abym przyszedł o siódmej, Geraldzie? Na wszelki wypadek. - Tak. To dobry pomysł. - Geraldowi udało się słabo uśmiechnąć. - Dziękuję ci. Rex wraz z towarzyszącym mu entuzjastycznie Montcalmem odprowadzili swojego gościa wzdłuż ścieżki aż do bramy. Gerald odszedł, stąpając ciężko, z opuszczonymi ramionami. Nie poprawił mu się humor nawet wówczas, gdy Rex zauważył głośno, że składając mu wizytę, sam uniknął wizyty Honorii, która właśnie pedałowała niewzruszenie, oddalając się od Plover’s Rest. Wróciwszy do domu, Rex zaparzył kawę i usiadł przy biurku. Oczywiście, nie po to, by pracować. W porównaniu z tym dramatem z rzeczywistego życia Hiena, kupujący obecnie w Bagdadzie informacje od grupy antyhusajnowskiej, zbladł jako obiekt fascynacji. Że też właśnie Gerald - typowy przykład osoby szanowanej, nudnej, a nawet nieco pompatycznej - miał taką ciekawą przeszłość. Kto by to pomyślał? Rex miał ochotę wyskoczyć do budki telefonicznej, odległej o niecałą minutę od domu, powściągnął jednak stanowczo tę pokusę. Musi dotrzymać obietnicy, przynajmniej do czasu zakończenia wieczoru. Spojrzał na zegarek. Pozostało jeszcze siedem i pół godziny. W jaki sposób miał znieść to oczekiwanie? Sue posprzątała po kolacji, włożyła naczynia do zlewu i zaczęła nakrywać stół do śniadania. Odwrócone do góry dnem błyszczące, brązowe miseczki do muesli, kieliszki do jajek w kształcie króliczków, niedopasowane sztućce i podniszczony, plastikowy pojemnik przyrządzonych przez siebie muesli z nalepką, którą sama zaprojektowała. Ponad jej głową słychać było głośną muzykę, która dochodziła z pokoju Amandy, prawdopodobnie odrabiającej lekcje. Sue zawsze myślała o swojej latorośli jako o Amandzie. Zezwolenie jej na nadanie dziecku imienia było jedną z ostatnich oznak pobłażliwości ze strony Briana. Nawet wówczas nie był wystarczająco wspaniałomyślny, aby ukryć niezadowolenie z dokonanego przez nią wyboru. Pretensjonalne. Snobistyczne. Afektowane. Od dnia urodzin niemowlę było nazywane „Mandy”, a gdy Brian dogłębnie wczuł się w obyczaje lingwistyczne obowiązujące w blokowisku/szkole, imię to przekształciło się w „Mand”. Sue włączyła bojler nad zlewem, co wywołało odgłos dzikich wystrzałów. Zmywając naczynia, robiła mnóstwo hałasu, ponieważ Brian znajdował się w ubikacji na dole, której drzwi wychodziły do kuchni. Nigdy nie usiłował załatwiać swojego interesu cicho, uważając podobną dyskrecję za oznakę pruderyjności klasy średniej. Jeśli przychodzili goście, Sue umieszczała na dnie miski klozetowej papier toaletowy, aby wyciszyć odgłos rozpryskiwania się. A jeśli chodzi o załatwianie większej potrzeby, no cóż... Teraz, po szczególnie prowokującym odgłosie, usłyszała skrzyp otwieranego w ubikacji okienka. Brian wyłonił się, zasuwając swój zamek błyskawiczny