To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Żeby pan wiedział, jak było. - Dziękuję. Tymczasem, o ile mogę być panu w czymś pomocny, nadal chętnie służę. - Zawahał się, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. Schodząc szerokimi schodami w dół, Smiley czuł się niepotrzebny i rozdrażniony, a więc wyraźnie nie był w nastroju, w jakim człowiek powinien udawać się na pogrzeb. Wszystko zostało zorganizowane w sposób godny podziwu. Zarówno kwiaty, jak i zachowanie uczestników idealnie pasowały do sytuacji. Być może pragnąc uszanować skromność Stelli Rode, pochowano ją nie w opactwie, lecz na cmentarzu parafialnym, nieopodal North Fields. Rektor był akurat - jak zwykle - zajęty, więc przysłał w zastępstwie swoją żonę, drobną, niepozorną kobietę, która spędziła wiele czasu w Indiach. D'Arcy był wyraźnie widoczny, gdyż przed rozpoczęciem ceremonii miotał się wszędzie jak gorliwy pies gończy. Zjawił się też pan Cardew, by pomóc przebrnąć duszy biednej Stelli przez nieznaną jej liturgię kościoła anglikańskiego. Przybyli również państwo Hecht; Charles cały na czarno, schludny i wytworny, Shane w ostentacyjnej żałobie i w kapeluszu z bardzo szerokim rondem. Smiley, który podobnie jak inni przybył wcześniej, przewidując, że pogrzeb może wywołać niezdrowe zainteresowanie gawiedzi, znalazł miejsce siedzące blisko wejścia do kościoła. Z zainteresowaniem śledził wchodzących, czekając na moment, w którym zobaczy po raz pierwszy Stan-leya Rode. Przybyli liczni mieszkańcy miasta, w nieco przyciasnych ubraniach oraz czarnych krawatach, i utworzyli oddzielną grupę pod południową ścianą kościoła, z dala od profesorów szkoły i ich żon. Wkrótce przyłączyli się 60 do nich inni członkowie miejscowej społeczności: kobiety, które znały panią Rode ze świątyni nonkonformistów, oraz Rigby, który spojrzał na Smileya, nie pokazując po sobie, że go zna. Z uderzeniem godziny trzeciej wkroczył wolno przez drzwi wysoki stary człowiek, który patrzył wprost przed siebie, nikogo nie widząc i nikogo nie rozpoznając. Obok niego szedł Stanley Rode. Miał twarz, z której na pierwszy rzut oka Smiley nic nie potrafił wyczytać, nie odbijała bowiem ani temperamentu, ani cech charakteru. Była to pospolita, szeroka twarz, całkowicie pozbawiona wyrazu, pasująca do pospolitej, drobnej sylwetki pana Rode i jego pospolitych czarnych włosów. Malował się na niej - jakby specjalnie demonstrowany - smutek. Patrząc, jak Stanley Rode przechodzi między rzędami ławek i zajmuje miejsce wśród najważniejszych żałobników, Smiley zauważył, że jego wygląd i sposób poruszania się rażąco odbiegały od norm przyjętych w szkole Carne. Jeśliby przyjąć, że noszenie pióra w kieszonce marynarki, łączenie krzykliwych pulowerów z brązowymi krawatami czy chodzenie sprężystym krokiem na stopach lekko odchylonych na zewnątrz są objawami wulgarności, to Rode niewątpliwie był człowiekiem wulgarnym. Nawet bowiem jeśli nie popełniał w danym momencie tego rodzaju wykroczeń przeciw etykiecie, to sugerował swym zachowaniem, że jest do nich zdolny. Wyszli za trumną na kościelny dziedziniec i zatrzymali się wkrótce nad otwartym grobem. D'Arcy i Fielding stali obok siebie, uważnie obserwując przebieg obrzędu. Wysoki starzec, który wszedł do kościoła razem ze Stanleyem Rode, był teraz wyraźnie wzruszony i Smiley domyślił się, że jest to ojciec Stelli, Samuel Glaston. Po zakończeniu modłów Glaston szybko oddalił się od tłumu zebranych, kiwnął głową w kierunku swego zięcia i zniknął we wnętrzu kościoła. Posuwał się naprzód z wysiłkiem, jak człowiek idący pod silny wiatr. Niewielka grupa uczestników pogrzebu z wolna oddaliła się od grobu i w końcu pozostał nad nim tylko Rode. Był sztywny, wyprostowany i spięty. Miał szeroko otwarte oczy, ale wydawało się, że nic nie widzi. Zaciśnięte usta tworzyły prostą kreskę. Obserwujący go Smiley miał w pewnej chwili wrażenie, że Rode budzi się ze snu; rozluźnił mięśnie i wolnym, ale pewnym krokiem ruszył w kierunku bramy kościelnej, przy której zebrała się grupka jego znajomych. Widząc nadchodzącego Stanleya Rode, Fielding, który stał na obrzeżu tej grupki, ku zdumieniu Smileya oddalił się pospiesznie z wyraźną niechęcią na twarzy. Nie była to zaplanowana reakcja człowieka, który chce kogoś dotknąć, okazując mu antypatię. Po prostu tym razem Terence Fielding nie był w stanie zapanować nad swymi 61 prawdziwymi uczuciami i nie myślał o tym, co o jego zachowaniu powiedzą inni. Smiley, ociągając się, podszedł do grupki, którą tworzyli D'Arcy z siostrą i trzej czy czterej inni profesorowie. Rode stał nieco z boku. Nikt nie był szczególnie rozmowny. - Pan Rode? - spytał Smiley. - Tak, zgadza się. - Mówił powoli, starannie unikając choćby cienia regionalnego akcentu. - Jestem tutaj w imieniu panny Brimley z „Głosu Chrześcijańskiego". - Ach, tak? - Pannie Brimley bardzo zależało na tym, żeby redakcja była reprezentowana na pogrzebie. Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć. - Owszem, widziałem wasz wieniec. Jestem bardzo wdzięczny. - Pańska żona należała do naszych najbardziej lojalnych sympatyków -ciągnął Smiley. - Uważaliśmy ją niemal za członka rodziny. - Tak, była bardzo przywiązana do „Głosu". Smiley zastanawiał się, czy Rode zawsze jest aż tak powściągliwy, czy też jego apatia była skutkiem żalu po stracie żony. - Kiedy pan przyjechał? - spytał nagle Rode. - W piątek. - Przy okazji urządził pan sobie weekend, co? Smiley był przez chwilę tak zdumiony, że nie przychodziła mu do gło-'wy żadna riposta. Rode jednak nie przestał na niego patrzeć, czekając na odpowiedź. - Mam tu paru przyjaciół... jednym z nich jest pan Fielding. - Ach, Terence. - Smiley był przekonany, że Rode i Fielding nie mówią sobie po imieniu. - Chciałbym, jeśli wyrazi pan zgodę, napisać krótki nekrolog dla pisma panny Brimley - powiedział. - Czy nie ma pan nic przeciwko temu? - Stella byłaby z tego zadowolona. - Jeśli nie jest pan zbyt przygnębiony, to może mógłbym wpaść do pana jutro i spytać o kilka szczegółów? - Oczywiście. - O jedenastej? - Będzie mi bardzo miło - odparł niemal pogodnym tonem Rode i obaj ruszyli w kierunku bramy prowadzącej z dziedzińca kościelnego na ulicę. 62 ŻAŁOBNICY Smiley zdawał sobie sprawę, że stosuje nikczemny podstęp wobec człowieka, który nagle stracił żonę. Otwierając delikatnie furtkę i wchodząc do ogrodu, w którym dwa dni wcześniej odbył tak dziwną rozmowę z Janie Lyn, przyznawał w duchu, że osobnik, który w tych okolicznościach pod jakimkolwiek pretekstem nachodzi pana Rode, dowodzi całkowitego braku zasad moralnych