To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Tak jakby cały wszechświat przestał istnieć. - Hank oddycha głęboko. -i w końcu się poddała. Wzięliśmy ją na hak. Zadaliśmy jej ból i musieliśmy ją tak trzymać. Była śmiertelnie ranna. Siedziałem na łodzi, dorosły mężczyzna, naprzeciw dwóch dorosłych mężczyzn i płakałem. - Rozumiem - mówi True, choć nie rozumie. - To... niesamowite. - Bo ona, ta ryba, dostarczyła mi niezwykłego przeżycia. Była jak cel, jak wyzwanie, i naprawdę nie chciałem, żeby przegrała. Chciałem, żebyśmy wygrali razem - i ona, i ja. W oczach Hanka widać uniesienie. - Pewnie się zastanawiasz, jaki to ma związek z relacją między kobietą i mężczyzną - mówi po chwili. - Tak, myślałam o tym. - Czuję, że to możliwe... w przypadku dwojga ludzi. Z większością kobiet - pomyślisz pewnie, że jestem świnia, ale nie jestem - jest mi jakoś tak. Jednym uchem słucham, co mówią, a drugim wypuszczam. Doceniam ich... wdzięk, poczucie humoru, ich marzenia, jeśli mają marzenia. Ale żadna nigdy nie miała tego czegoś. Żadna do tej pory nie była jak ta ryba. Rozumiesz? Żadna nie zaangażowała mojej uwagi do tego stopnia. Nie chodzi o to, że jestem taki dobry jako mężczyzna. Ale wiedziałem, że nie rzucę dla kobiety wszystkiego, póki nie poczuję tego czegoś. Póki nie poczuję, że nie mogę spojrzeć w inną stronę, choćbym nawet chciał. - I co robiłeś? - Byłem sam. Od czasu do czasu szedłem do baru. - Tak samo jak ja - mówi True. - To nie jest złe. Ale i nie.„ idealne. - Racja, ale lepsze niż przystać na byle co. - I powiadasz, nic o mnie nie wiedząc, że odczuwasz to coś w stosunku do mnie? - Ty też to odczuwasz. Założę się, że nigdy w życiu z nikim nie posunęłaś się tak daleko w tak krótkim czasie. Mam racje? - Seksualnie? - Nie! To łatwe jak podanie ręki. W ogóle! - No nie - przyznaje True. - Nie. Jestem ostrożna. Staram się wyważać swoje wybory. - Ja też nie skaczę głową w dół. Czuję entuzjazm, ale potem się opanowuję. Wiem, że ty nie jesteś dla mnie wyborem, True. Jesteś moim przeznaczeniem. Jesteś tą, o której wiedziałem, że się zjawi. Nie wiedziałem tylko, że zjawisz się w mojej restauracji, z mokrymi włosami, z kośćmi policzkowymi... jak u posągu, że spojrzysz mi prosto w oczy i zwyczajnie rzucisz mi wyzwanie. Jakbyś mówiła: „To co, młodzieńcze? Tutaj? Teraz?" „Młodzieńcze" w takim sensie, jak to rozumiemy na Południu, a nie w dosłownym znaczeniu. Nie sądzę, by mogło być inaczej. - Czyli jesteś skłonny budować miłość na przeczuciu? - A na czym jeszcze? - pyta Hank. True odczuwa nagle tęsknotę za komfortem swoich cienkich prześcieradeł, szerokiego, czystego i spokojnego łóżka, i Hank wydaje się jej brudny i nieokrzesany, niczym facet, który wie, jak naprawić motocykl. True boi się, dokąd on ją zabierze tym swoim motocyklem. - Opuszczasz kogoś z mojego powodu? - pyta w końcu Hank, przerywając ciszę. - Nie mówię, że zostawiam kogokolwiek z czyjegokolwiek powodu - mówi cicho True. - Czuję... wiele czuję, ale to się nam tylko zdarzyło, nie planowaliśmy przecież... Wycofuje się, pedałuje do tyłu, chce, by nacisnął hamulec, bo ona tego nie zrobi. Obawia się, że nie potrafi. - Sama wiesz najlepiej - mówi Hank. Teraz, gdy węgle już się żarzą, True stąpa po nich ostrożnie. A jednak wycofać się byłoby równie trudno, jak opuścić pole magnetyczne. Bardzo chciałaby zobaczyć to wszystko tak, jak on to widzi, postrzegać to na jego sposób. Ale ponieważ musi, powiada: - Zobaczymy. A ty? Czy jest ktoś, kto poczuje się zraniony tym, co zrobiłeś? - Nie - mówi Hank aż nazbyt krótko. - Posłuchaj, mam pewną słabość. Codziennie palę cygaro. Włóż płaszcz i wyjdźmy na chwilę na ganek. Na zewnątrz jest rześko, ale nie ma wiatru. Delikatny aromat cygara przypomina zapach rozlanego wina. - Z kim się spotykałaś, True? Z wieloma? Z kilkoma, ale za to poważnymi? - Z kilkoma niepoważnymi - odpowiada True. - Budowlaniec, piekarz... - Wytwórca świec. - I ze wszystkimi, dosłownie wszystkimi ortodontami z Massachusetts. Mam przyjaciółkę, której mąż jest adwokatem specjalizującym się w sprawach rozwodowych. Uważa ona, że wszystko można załatwić za jednym zamachem. Ugoda, wyrok, randka z True, wiesz. - Man dieu - odpowiada Hank - jak u nas mówimy. Przy każdej okazji. - Znasz francuski? - Mon dieu. Laissez les bon temps roulez. Je t'aime. Nazywasz swoją siostrę „chere"', ale masz na myśli „moja droga", a nie „śpiewaczka". Nazywasz faceta, którego nie lubisz, „cochon". To coś podobnego. - Ja mówię po francusku trochę lepiej. - C'est la guerre. Powinienem był się więcej nauczyć. Moi dziadkowie mówili w domu po francusku. Dziadkowie ze strony ojca. True uświadamia sobie, że czas płynie, pyta więc: - Czy masz... Mój samochód jest zamknięty, a ja jestem boso i nie chcę chodzić po żwirze. Włosy mam jak ptasie gniazdo. Masz szczotkę do włosów? Jak wrócę do domu, nie chcę wyglądać, jakbym stoczyła walkę zapaśniczą. — Chociaż stoczyłaś - uśmiecha się Hank. — Osobiście używam czegoś plastikowego jak szczotka dla psa, ale osoba, z którą mieszkam, na pewno ma jakąś szczotkę. - Ja... Nie chcę używać cudzej szczotki - wzdraga się True. - Zapomnij..