To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ale królowa Elżbieta, oburzona, się temu oparła i jeszcze go tak zwymyślała przed ludźmi, od chłopów i gorzej, że gdy to doniesiono Korwinowi, zajadł się i zgody żadnej znać nie chciał. Tymczasem zmarł bez prawego potomstwa i Węgry zostały bezpańskie, a król Kaźmirz, który od czasu onej wyprawy Kaźmirza królewicza nie spuszczał ich z oka i myśli, powziął zamiar wyprawić tam Olbrachta, posłał od siebie na zjazd, zalecając, aby go wybrano, i zaciągi natychmiast gotować kazał, które z nim na Węgry miały ruszyć. Ale królowi pod koniec życia, tak jak to bywa przy piciu lekarstwa, gdy największa gorycz na dnie osiądzie, wszystko się miało w żółć obracać. Któż by się mógł był spodziewać tego, że Olbrachtowi na Węgry idącemu rodzony brat Władysław z wojskiem stanie na drodze i zaprze mu ją? A dodać tu muszę, że jak wszystkie rodzeństwo się między sobą kochało, tak Władysław z Olbrachtem szczególniej. Olbrachtowi jeszcze prędzej było można wmówić, że gdzie o koronę idzie, tam o miłości braterskiej zapomnieć trzeba, lecz Władysław miał serce tak niewieścio miękkie, iż pojąć było trudno, jak Czesi go skłonić mogli do wystąpienia przeciw rodzonemu swemu. Stary król nasz, i tak już rozdrażniony, zażalony przeciwko swemu pierworodnemu, gdy mu doniesiono o tym, wierzyć nie chciał, pojąć nie mógł podobnego zuchwalstwa ze strony Władysława. Dla nas, cośmy go znali w młodszym wieku, było to owszem łatwym do zrozumienia, a nawet i do uniewinnienia. Ulegał zawsze łatwo Władysław tym, co najbliżej niego stali i w uszy mu kładli, czego się domagali, nigdy oprzeć się niczemu nie mógł i nie umiał. Dobroć ta jego była dla innych doskonałym narzędziem, ale jemu klęską i nieszczęściem prawdziwym. Panowie czescy niektórzy i węgierscy pozyskani przez wdowę po Macieju, Beatrycę, która młodego małżonka się spodziewała zaślubić i z nim panować, osaczyli go tak, opanowali, wmówili mu obowiązek dobijania się o koronę Węgier, iż oprzeć się temu nie mógł. Przewidywał on gniew ojca, który i tak już prawie się go był zaparł o nieposłuszeństwo, a cóż dopiero teraz być miało, gdy on z wojskiem przeciw Polakom i bratu miał wystąpić i Gdy Olbracht z wyprawy tatarskiej wrócił, a tu już drugą przygotowującą się znalazł, dość dobrą myślą ją przyjął w początku, ale po małym rozmyśle począł się chmurzyć. Wiedział to dobrze z wyprawy Kaźmirza i z usposobienia Węgrów, z położenia ich twierdz, z obronności kraju, że wojna z nimi łatwą nie będzie. Wcale inną rzeczą było wojować niesforne kupy tatarskie, które padały impetem jak szarańcza na wojsko, usiłując je oskrzydlić, zasypywały je strzałami, a gdy się nie udało rozbić go, uchodziły i dopiero w pogoni odwetu próbowały. Ten, kto raz z nimi do czynienia miał, oględnie szedł, języka dostawał, dostał kroku w pierwszej chwili, zawsze ich potłuc musiał. Tałałajstwo to ani zbroją, ani orężem nie równało rycerstwu naszemu, liczbą tylko przemagało czasem, a i tę na oko powiększali tym, iż koni luźnych z sobą moc ciągnęli. Na Węgrzech wojna była i w polu ciężka, bo tam kraj w większej części wzgórzysty, rzeki znaczne a grody nad nimi mocne. Więc po zameczkach załogi, do których się dostać wiele czasu wymaga i trudu, a nieprzyjacielowi z nich wypaść, niepokoić, urywać bardzo łatwo. Żołnierz też zaciążny niemiecki, czeski i węgierski dobrze zbrojny i w boju zahartowany, dla obcego więc, który gościem przychodzi dobrze nie znając gruntu pod nogami - twardy orzech do zgryzienia. Olbracht choć sobie ufał, a więcej jeszcze rycerstwu polskiemu, nieulęknionemu i z Warneńczyka czasów znającemu Węgry, przecież z cicha mówił, że się lęka, aby tam laurów zdobytych nie posiał. Ale ojciec nakazywał, nie można było się opierać - iść musiał. Nim się to jednak rozpoczęło, król potajemnie do Pragi Kallimacha słał, któremu ja za tłumacza dodany zostałem, szczególniej dlatego, żem króla czeskiego dobrze znał chłopięciem i on mnie lubił dosyć. Ażeby nas nie śledzono i nie podejrzywano a wstępu na dwór nie zabroniono, bo tam przy słabości Władysława wszystkiego się spodziewać było można, jechaliśmy z kupcem i jako kupcy do Pragi. Ten, który nas prowadził, bywałym był i stosunki tam miał uboczne, które nam się na zamek wśliznąć obiecywały. Jechaliśmy dnie i nocami dla pośpiechu do nowej Złotej Pragi, o której wielem się nasłuchał, alem jej nigdy nie oglądał. Miasto samo wydało mi się wielkie, piękne i bogate a budynkami bardzo misternymi cudnie przybrane. Kraków się z nim mierzyć nie mógł, ale choć język brzmiał tu swojsko, człowiek się obcym czuł. Król, który w początkach na dolnym zamku mieszkał, pono gdy do niego szaleniec jakiś z łuku strzelił, przeniósł się na wysokie zamczysko do Hradszyna i tam teraz go szukać było potrzeba. Raz w Pradze będąc, dostać się do niego nie było nam trudno, bo przy sobie na dworze służby polskiej siła miał, a ta przyjezdnym Polakom chętnie pomagała i do niego przeprowadzała. Tak też nazajutrz zaraz jeden z komorników, Powała, Kallimacha jako mniemanego astrologa Włocha poprowadził do króla