To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Oparłam się plecami o masywny pień drzewa i zmęczona upałem pozwoliłam ciężkim powiekom opaść na oczy. Takie spokojne miejsce, pomyślałam. Ciąglejeszcze odczuwałam skutki nie przespanych nocy w domu, w Los Angeles, a tak dobrze czułam się pierwszy raz od tygodni. Kora drzewa za moimi plecami wydzielała mocną, słodką woń, jak zapach kadzidła rozwiewany przez wiatr. W oddali rozległ się niski gardłowy krzyk ptaka, przypominający gwizd ponad otworem butelki. Ptasie wołanie ucichło, a potem powróciło, równie głuche, lecz na wyższej nucie. Brzęczenie owadów stawało się coraz głośniejsze i ostrzejsze, jakby w odpowiedzi na krzyk ptaka. Ciepła bryza owiewała moją twarz, a słodki zapach był coraz silniejszy. Śniło mi się, że słyszę głosy, nieznane głosy. W gęstej ciemności za zamkniętymi powiekami wsłuchiwałam się w nie, lecz nie rozumiałam języka, którym mówiły. Otworzyłam oczy, ale nadal śniłam. Naprzeciw mnie błyszczała w popołudniowym słońcu świątynia zbudowana z rzeźbionych wapiennych głazów. Zmrużyłam oczy przed odbijającymi się promieniami słońca. Głosy nie milkły, mówiąc coś cicho w nie znanym mi języku. Zobaczyłam dwóch mężczyzn stojących w jaskrawym blasku słońca i przyglądających się rzeźbionemu skalnemu blokowi leżącemu u ich stóp. Na biodrach mieli białe przepaski, a ich nagie piersi zdobiły skomplikowane tatuaże, których wijące się wzory przypominały fale wzburzonego morza. Obok stała kadzielnica w kształcie przyczajonego do skoku kota. Z ust posążka wydobywał się dym - białe smugi wiły się wokół ostrych zębów i rozwiewały na wietrze. Wiedziałam, z niewytłumaczalną pewnością śniącego, że ci ludzie są dla mnie zagrożeniem. Nie podobali mi się. W ich twarzach było coś okrutnego. Nie uśmiechali się, a ich głosy brzmiały szorstko, chrapliwie. Siedziałam zupełnie nieruchomo, nie odważyłam się nawet wyciągnąć dłoni, żeby otrzeć pot z czoła. Jeśli się nie poruszę, może mnie nie zauważą, może mi się uda. Wpadłam w panikę, tak jak wtedy, na balkonie domu mojego ojca. Strużka potu spłynęła mi z czoła i skapnęła do oczu. Zamrugałam i mężczyźni zniknęli. Znikła też świątynia. Siedziałam pod drzewem sama i wpatrywałam siew promienie słońca sączące się przez rzadkie listowie. W miejscu, gdzie stali mężczyźni, rosło teraz powykręcane drzewo. U jego podstawy leżał powalony pień porośnięty krzakami i pnączami. Zdezorientowana, wstałam i podeszłam tam. Było gorąco i duszno, jak na niskim poddaszu. Muchy brzęczały i migotały. Pot spływał mi strumykami po plecach, a koszula przywierała do mokrej skóry. Przyczajona gałąź, uzbrojona w kolce i gotowa ranić, chwyciła mnie za koszulę, gdy przykucnęłam przy owalnym wzgórku u stóp drzewa. Nie był to powalony pień. Kolczaste pnącza porosły wielki wapienny blok, całkowicie go pokrywając. Ostrożnie odsunęłam jedno z nich i dostrzegłam fragment rzeźbionej powierzchni. Obejrzałam się i opodal zobaczyłam Barbarę, która przetrząsała krzaki na zboczu pagórka. - Coś tutaj znalazłam! - zawołałam do niej. Powoli i ostrożnie ruszyła w moją stronę poprzez gąszcz. Uklękła obok kamiennego bloku i wyjętym zza paska dłutem odsłoniła większy fragment powierzchni. Ostrym końcem dłuta odcięła jedno pnącze i odsunęła drugie, nie zważając na ciernie i czarne owady, które pierzchły, przerażone nagłym światłem. Zobaczyłam zwietrzałą powierzchnię rzeźbionej kamiennej płyty, na pół zagrzebanej w ziemi i okruchach skały. - To stela - powiedziała. Musiałam mieć bardzo niepewną minę, bo dodała: - Posąg. Wznoszono je dla upamiętnienia ważnych dat: uroczystości religijnych, wydarzeń o znaczeniu historycznym, fenomenów astronomicznych. Zwykle ryto na nich hieroglify. W niektórych miejscach, jak na przykład w Chichén Itzá lub Copán, są ich dziesiątki. W tej okolicy znaleziono zaledwie kilka. Padające przez wieki deszcze wygładziły kamień. Z trudem dostrzegłam zarys twarzy otoczonej ciemnymi kawałkami zbutwiałych liści. Tu i ówdzie zauważyłam ślady innych rysunków. - Zawołamy resztę i spróbujemy ją podnieść - powiedziała Barbara