To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Nie było to miasto Smutku; było to miasto, w którym nigdy nie gościła Radość. 19 W Leningradzie nasz etap podzielony został na dziesięcioosobowe partie, które w parominutowych odstępach czasu odjeżdżały z dworca czarnymi karetkami więziennymi do "Pieriesyłki". Wciśnięty pomiędzy towarzyszy, niemal dusząc się w drewnianym pudle bez okien i wentylatorów, nie miałem sposobności obserwować miasta. Jedynie na zakrętach ulic pęd samochodu spychał mnie z ławeczki i na okamgnienie dostrzegałem przez szparę w budce szofera fragmenty gmachów, skwerów i tłumu ludzkiego. Dzień był mroźny, ale słoneczny. Spadł był już śnieg - przyjechaliśmy do Leningradu w listopadzie 1940 roku - na ulicach spotykało się pierwszych przechodniów w walonkach i futrzanych czapkach uszankach. Kłapiące boki czapek opadały wprawdzie tylko na uszy i nie zasłaniały oczu, ale na wzór końskich okularów pozwalały patrzeć prosto przed siebie i nie rozpraszać uwagi na boki. Nasz transport przejechał ulicami miasta nie zauważony, jak stado czarnych kruków kołujące w poszukiwaniu żeru nad zaśnieżonym polem. Starzy więźniowie opowiadali mi, że w Leningradzie siedziało w owym czasie około 40 tysięcy ludzi. Obliczenia te - dość, jak sądzę, prawdopodobne - oparte były głównie na żmudnym zestawianiu i porównywaniu faktów, poszlak i pokątnych relacji. I tak na przykład, w słynnym więzieniu na Krestach, liczącym tysiąc jednoosobowych cel, przebywało średnio trzydziestu więźniów w celi. Wiadomość o tym przynieśli więźniowie z Krestów, którzy przed etapem do obozów spędzali zazwyczaj parę nocy w naszej Pieriesyłce. Własne siły obliczaliśmy na dziesięć tysięcy; w celi 37., zdolnej w normalnych warunkach pomieścić co najwyżej 20 osób, siedziało 70 więźniów. Jednym z najbardziej zdumiewających i zachwycających zjawisk w ubogim życiu umysłowym ,,martwych domów" jest wspaniale wyostrzona czujność obserwacji każdego doświadczonego więźnia. Nie było celi, w której bym nie spotkał choć jednego statystyka i badacza życia 20 więziennego, pogrążonego dniem i nocą w rekonstruowaniu obrazu otaczającej go rzeczywistości z drobnej mozaiki napomknień, opowiadań, strzępów rozmowy zasłyszanej na korytarzu, strzępów gazety znalezionej w ustępie, zarządzeń administracyjnych, ruchu pojazdów na dziedzińcu, dźwięku zbliżających się i oddalających kroków przed bramą. W Leningradzie zetknąłem się po raz pierwszy z hipotezami na temat liczby więźniów, zesłańców i białych niewolników w Związku Sowieckim. W dyskusjach więziennych wahała się ona pomiędzy 18 a 25 milionami. Nasz etap natknął się na korytarzu na grupę więźniów, zdążających ku drzwiom wyjściowym. Stanęliśmy w miejscu jak wryci, powstrzymywani bardziej impulsem strachu niż obawą przelotnego zajrzenia w obce twarze. Grupa idąca nam na spotkanie cofnęła się również w głąb korytarza. Staliśmy tak naprzeciwko siebie z opuszczonymi głowami - dwa światy sprzęgnięte wspólnym losem, a przedzielone murem nieufności i lęku. Konwojenci naradzali się krótko; okazało się, że musimy dać drogę. Zastukała żelazna kołatka w bocznych drzwiach, uchyliło się okienko judasza. Znowu krótka narada i wprowadzono nas na szeroki, widny korytarz oddziału, którego wygląd zdawał się przeczyć wszystkiemu, co widziałem dotąd w czasie mojej więziennej wędrówki. Ten luksusowy pawilon o dużych oknach i lśniących od czystości korytarzach, które tak jaskrawo kontrastują z klasztorną martwotą większości więzień rosyjskich, mieści się w najładniejszym skrzydle Pieriesyłki. Ogromne kraty, przesuwane na szynach, zastępują w jednej ścianie drzwi, dając złudzenie zupełnej wewnętrznej wolności i tej szczególnej dyscypliny, jaką ludzie izolowani od świata wytwarzają samorzutnie, aby zapomnieć o samotności. Cele były puste i robiły wrażenie izb mieszkalnych, opuszczonych przez kursantów na chwilę przed naszym przybyciem. Wzorowo posłane łóżka, nocne stoliki zastawione 21 fotografiami rodzinnymi w ramkach z kolorowego papieru i srebra, wieszaki na ubrania, duże stoły zawalone książkami, gazetami i szachami, białe muszle umywalni w rogach, radioodbiorniki i portrety Stalina; w głębi korytarza wspólna jadalnia z podium, jak sądzę, dla uzdolnionych muzycznie więźniów. Portrety Stalina w więzieniu! Aby zrozumieć całą niezwykłość tego faktu, trzeba pamiętać, że więźniowie w Rosji są zupełnie wyobcowani z życia politycznego, nie biorą udziału w jego liturgii i obrzędach sakralnych. Okres pokuty odbywają bez Boga, nie korzystając jednak ze wszystkich dobrodziejstw tego przymusowego ateizmu politycznego. Nie wolno im Stalina chwalić, lecz nie wolno im go również ganić. W ciągu tych paru minut wyczekiwania zdążyłem nie tylko zanotować w pamięci wygląd więzienia Intourista - które zwiedzała prawdopodobnie Lenka von Koerber, autorka entuzjastycznej książki o więziennictwie sowieckim - ale udało mi się również zamienić parę słów z jedynym w pawilonie więźniem, pełniącym w czasie nieobecności swych towarzyszy funkcje porządkowego w celach. Opowiedział mi, dłubiąc w radioodbiorniku i nie patrząc w moim kierunku, że odsiadują tu karę "pełnoprawni obywatele Związku Sowieckiego o wyrokach nie przekraczających osiemnastu miesięcy, zasądzeni na kary więzienia za takie przestępstwa, jak "miełkaja krążą" (drobna kradzież), "proguł" (spóźnienie do pracy), "chuligaństwo" i uchybienia przeciwko dyscyplinie fabrycznej. Pracują cały dzień w ciężkich warsztatach mechanicznych, które mieszczą się w obrębie więzienia, otrzymują niezłe wynagrodzenie, mają dobry wikt i wolno im dwa razy w tygodniu przyjmować krewnych na "widzeniach". Gdyby władze sowieckie stworzyły podobne warunku życia dwudziestu milionom więźniów i zesłańców w Rosji, Stalin mógłby trzymać w szachu wojsko, NKWD i partię "czwartą siłą"