To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ale z drugiej strony: "Przypuśćmy - choć to nieprawda, choć tak być nie może - ale przypuśćmy na chwilkę, że w tym coś jest?" Przypuśćmy, że coś jest w literaturze, w chrześcijaństwie? A może dezerter wszedł naprawdę w jakiś nowy świat, którego istnienia nikt z nas nawet nie podejrzewał? Jeżeli tak, jakie to niesprawiedliwe! Dlaczego właśnie on? Dlaczego te drzwi nie otworzyły się przed nami? "Ta smarkula, ten pętak, dojrzeli rzeczy ukryte przed starszymi od nich?" A ponieważ nie można oczywiście ani w to uwierzyć, ani tego znieść, więc zazdrość powraca do hipotezy: "Wszystko to brednie!" Rodzice mają w tym wypadku znacznie wygodniejszą sytuację niż bracia i siostry. Dzieci nie znają ich przeszłości. Jakikolwiek by był nowy świat, w którym obraca się dezerter, rodzice mogą zawsze powołać się na to, że sami przeżyli podobne rzeczy i wyszli z nich cało. "To faza - mówią. - Minie bez śladu." Takie twierdzenie jest wysoce zadowalające. Nie można go 63 obalić, gdyż rzutuje w przyszłość. Żądło jego kłuje, ale wypowiedziane w sposób tak pobłażliwy, nie wzbudza właściwie w nikim urazy. A starsi mogą w to naprawdę wierzyć. I co najlepsze, może się okazać, że to rzeczywiście była prawda. Jeśli się nie okaże w końcu prawdą, to nie z ich winy. "Chłopcze, chłopcze, twoje szaleńcze wybryki złamią serce matki." To typowo wiktoriańskie zdanie mogło być często słuszne. Przywiązanie gorzko cierpiało, gdy któryś z członków rodziny wyrywał się z kręgu domowego ethos i schodził na złe drogi: zaczynał grać, pić, zadawać się z baletnicami. Niestety, można niemal z równą łatwością złamać serce matki wynosząc się ponad poziom domowego ethos. Konserwatywna wytrwałość przywiązania jest bronią obosieczną Może być domowym odpowiednikiem tego samobójczego w skali narodowej typu wychowania, które wstrzymuje rozwój zdolnego dziecka, bo nieroby i tumany mogłyby się czuć "dotknięte", gdyby zostało przeniesione do wyższej klasy niż ta, do której one uczęszczają. Wszystkie te zwyrodnienia uczucia przywiązania dotyczą przede wszystkim przywiązania jako miłości-potrzeby. Ale przywiązanie jako miłość-dar też może ulec zwyrodnieniu. Mam w tej chwili na myśli panią Fidget, która umarła kilka miesięcy temu. Aż dziwne, jak jej rodzina poweselała. Wyraz napięcia znikł z twarzy męża, zaczyna się nawet śmiać. Młodszy syn, którego zawsze uważałem za stworzenie zgorzkniałe i opryskliwe, wykazuje całkiem ludzkie cechy. Starszy, który tylko nocował u rodziców, teraz prawie stale jest w domu i zajął się ogrodem. Córka, o której się zawsze mówiło, 64 że jest "wątła" (choć nigdy nie mogłem się dokładnie dowiedzieć, czego jej brakuje), bierze teraz lekcje konnej jazdy, o których dawniej nie mogło być nawet mowy, potrafi przetańczyć całą noc i może grać w tenisa dowolną ilość godzin. Nawet pies, którego wyprowadzano na dwór tylko na smyczy, jest teraz popularnym członkiem Klubu Latarni na ich ulicy. Pani Fidget mówiła bardzo często, że żyje wyłącznie dla swej rodziny. To nie było kłamstwem. Wszyscy w sąsiedztwie wiedzieli o tym. "Żyje dla rodziny - mówili - co za żona i matka!" Robiła sama wielkie pranie, choć prała źle i mogli sobie pozwolić na oddawanie bielizny do pralni; błagali ją często, żeby tego nie robiła. Ale prała nadal. Każdy, kto był o danej porze w domu, dostawał gorący lunch, a wieczorem była zawsze gorąca kolacja (nawet w pełni lata). Błagali, żeby nie przygotowywała takich posiłków. Zapewniali niemal ze łzami, że lubią zimne dania (co było prawdą). Nie odnosiło to żadnego skutku. Żyła dla swojej rodziny. Jeśli ktoś z domowników wracał późno, czuwała zawsze, obojętne czy to była godzina druga, czy trzecia w nocy - witała go wyczekująca, szczupła, blada, zmęczona twarz matki, wyrażająca nieme oskarżenie. Znaczyło to oczywiście, że nieprzyzwoitością byłoby często wychodzić z domu. Pani Fidget stale robiła jakieś ręczne roboty i była we własnym mniemaniu doskonałą krawcowąamatorką (ja nic się na tym nie znam) i wielką specjalistką od trykotaży. I naturalnie trzeba było nosić te rzeczy - nie można przecież zachowywać się jak bydlę. (Pastor mówi, że od czasu jej śmierci ofiary składane przez rodzinę Fidgetów na "dobroczynne loterie" przewyższają 65 ofiary wszystkich innych parafian razem wzięte.) A jak dbała o zdrowie rodziny! Córka była "wątła", ale ciężar tego faktu dźwigała wyłącznie na swoich barkach matka. Lekarzowi - staremu przyjacielowi domu, nie działającemu tu w ramach służby zdrowia - nie pozwolono nigdy mówić z pacjentką o jej dolegliwościach, po bardzo pobieżnym badaniu matka zabierała doktora do drugiego pokoju. Dziewczyna nie powinna odczuwać żadnych trosk związanych z własnym zdrowiem, ani ponosić odpowiedzialności za nie. Powinna mieć jedynie troskliwą opiekę: pieszczoty, specjalne odżywianie, wstrętne wzmacniające mikstury i śniadania podane do łóżka. Bo pani Fidget - jak często sama mawiała - gotowa była "urobić sobie ręce do krwi" dla swojej rodziny. Nie mogli jej powstrzymać. A ponieważ byli przyzwoitymi ludźmi, nie mogli również spokojnie siedzieć i patrzeć, jak ona pracuje. Musieli pomagać. Prawdę mówiąc musieli stale pomagać. To znaczy robić różne rzeczy, żeby jej dopomóc w robieniu różnych rzeczy dla nich, na które oni nie mieli ochoty. A co do kochanego pieska, odnosiła się do niego "jak do któregoś z własnych dzieci". Rzeczywiście dokładała wszelkich starań, by stał się do nich jak najbardziej podobny. Ale ponieważ piesek nie miał skrupułów, działo mu się raczej lepiej niż im i choć jego życiu wyraźnie zagrażały dieta, weterynarz i rozciągnięta nad nim piecza, potrafił jednak czasem dorwać się do skrzynki ze śmieciami lub do psa w sąsiedztwie. Pastor powiedział: "Pani Fidget spoczywa teraz w spokoju". Miejmy nadzieję, że tak jest. A że jej rodzina też ma teraz spokój, to już rzecz najzupełniej pewna. 66 Łatwo stwierdzić, jak bardzo skłonność do podobnego stanu rzeczy jest, że się tak wyrażę, przyrodzona macierzyńskiemu instynktowi