To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Sam zaplótł palce. – Nie mamy wyboru, Gabe. Trzeba wyciągnąć Christinę z  Nowego Jorku. Oprócz pięćdziesięciu marines potrzebujemy doświadczonych inżynierów i  saperów, razem dziewięćdziesięciu ludzi. – Czyli wystarczą dwa samoloty, nie trzy. Tym razem Sam zwrócił się do mnie. – Nie jestem lotnikiem, Davidzie. Wytłumacz Gabrielowi, w  czym problem. – Dwa samoloty rzeczywiście mogą przewieźć taki oddział, ale im więcej pasażerów lub ładunku będą miały na pokładzie, tym więcej zużyją paliwa. Trzeba więc rozdzielić dziewięćdziesięciu ludzi na trzy maszyny, jeżeli mają pokonać taki dystans. W  przeciwnym razie nie dolecą z  powrotem do bazy. – Więc pożyczmy pilota z  innej osady. – Gabe, przecież wiesz, że to niemożliwe – odparł łagodnie Sam. – I bez naszych żądań pozostałe bazy mają kłopoty kadrowe. Zniecierpliwiony Gabriel machnął ręką. – W  porządku. Niech ci będzie. Nawet jeśli zapomnimy o  tym, że posyłamy Davida do jaskini lwa, pozostaje jeszcze kilka fundamentalnych problemów. Po pierwsze: nie wiemy, gdzie szukać Christiny Schofield. – Wiemy. Empire State Building, dziewięćdziesiąte piętro. – Tak szybko znaleźliście zmiennika na moje miejsce? – Zmiennika albo zmienniczkę – odparł tajemniczo Sam – mieliśmy na miejscu przez cały czas. Ty byłeś najlepszy, ale musieliśmy się zabezpieczyć. – Tak na wszelki wypadek? Sam tylko skinął głową i  zapalił papierosa. Na stole pojawił się kolejny dzbanek z  kawą. Rozmowy ciągnęły się przez całe popołudnie. Mętne słońce robiło, co mogło, by ogrzać i  oświetlić świat. Stado gęsi sunęło po niebie na południe. Ich głosy niosły się z  wysoka słabym echem. Stojące za ogrodzeniem tryfidy bębniły pałeczkami i  potrząsały liśćmi, robiąc wszystko, byśmy nie zapomnieli o  ich obecności. Jeden po drugim omawialiśmy wszystkie punkty planu Sama: wymogi paliwowe, zasięg samolotów, przestrzeń ładunkową dla materiałów wybuchowych, typy amunicji, zestawienie racji żywnościowych, czas trwania misji, trasę przelotu... Była to żmudna robota, ale, jak to mówią, diabeł siedzi w  szczegółach. Wystarczy czasem zapomnieć o  jednym detalu, by cała precyzyjnie zaplanowana akcja wzięła w  łeb. Wyznaję szczerze: podczas długiej debaty między Samem Dymesem a  porucznikiem Truscottem na temat pocisków kumulacyjnych i  podkalibrowych pozwoliłem sobie uciec myślą ku nieco innym sprawom. Na kartce papieru, którą znalazłem pod stołem, nakreśliłem parę szkiców. Jakoś dotrwałem do przerwy. Kanapki, które nam podano, były z  pieczoną wołowiną. Nie muszę chyba dodawać, że fakt ten podniósł nas nieco na duchu, bo mieliśmy już dość ryb i  tryfidowych pędów. Gdy powróciliśmy do przerwanej dyskusji, Gabriel przypomniał o  sprawie, która jego zdaniem czyniła cały plan niemożliwym do wykonania. – Radar – powtórzył. – Nowy Jork jest chroniony ze wszystkich stron przez gęstą sieć stacji radarowych. Jak chcecie dotrzeć niezauważeni w  pobliże wyspy? Uniosłem do góry palec. – Właśnie się nad tym zastanawiałem – odezwałem się z  namysłem. – Po pierwsze, trzeba wyruszyć w  nocy. Pełnia będzie już za nami, ale jeszcze przez parę dni powinno być dość księżycowego światła, by coś zobaczyć. – W  porządku. – Gabriel wzruszył ramionami. – Polecimy w  piękną księżycową noc. Tylko że radar wykryje nas równie łatwo, jak w  samo południe. – I  tu właśnie potrzebna jest mała sztuczka. Ukryjemy się, lecąc na bardzo niskim pułapie, nie większym niż trzydzieści metrów. – Przecież nawet tak niski pułap nie uratuje nas przed wykryciem nad otwartymi wodami, prawda? – Prawda. Ale, jak powiedziałem, posłużymy się fortelem – odparłem, rozkładając na stole naprędce naszkicowaną mapę. – Oto wyspa Manhattan. Z  pomocy biegnie ku niej rzeka Hudson. O  ile dobrze pamiętam, brzegi rzeki na tym odcinku to strome urwiska, sięgające dobrze ponad trzydziestu metrów. Polecimy więc nad wodą, poniżej krawędzi klifów – wyjaśniłem, wskazując trasę na mapie. – Tylko w  taki sposób możemy dotrzeć do Nowego Jorku niewidoczni na ekranach radarów. Tym razem to jeden z  pilotów omal się nie udławił, słuchając mojego wywodu. – To szaleństwo. Mówi pan poważnie, że mamy lecieć wielkim czterosilnikowcem w  dolinie rzeki, trzydzieści metrów nad lustrem wody? I  to w  ciemności? – To się da zrobić. – To samobójstwo. – Uda się. – Wysokościomierz jest nieprecyzyjny na tak niskim pułapie. W  jaki sposób zamierza pan ocenić, że lecimy akurat trzydzieści metrów nad wodą? Wyłożyłem na stół szkic numer dwa. – Do każdego skrzydła przymocujemy malutki reflektorek. O  tu, do wsporników pływaków. Jeżeli skierujemy wiązki światła w  dół, pod precyzyjnie ustalonym kątem, powinniśmy zobaczyć na wodzie dwie jasne plamy. Ustawimy na zewnątrz kokpitu lusterka tak, by nawigator widział światła. Jak już wspomniałem, precyzyjnie ustalimy kąt nachylenia wiązek. Nawigator będzie dawał sygnał pilotowi, gdy tylko plamy światła zejdą się w  jednym punkcie – urwałem, bębniąc palcami po zarysowanej kartce papieru. – Będzie to znak, że samolot leci dokładnie trzydzieści metrów nad lustrem wody. A  to wystarczy, by ukryć się przed radarami. Sam klasnął w  dłonie. – Panie i  panowie, tym sposobem David Masen właśnie zapracował na swoje utrzymanie... Davidzie, szczerze gratuluję wynalazku. Nazwiemy go... – tu uśmiechnął się złośliwie – ... Wskaźnikiem Pułapu Masena