To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Robert Jordan nadal stał w miejscu. — Czy jej nic nie jest? — zapytał Marii. — Wygląda na chorą. — Pozwól jej odejść — powiedziała Maria, wciąż nie podno- sząc głowy. — Chyba powinienem z nią pójść. — Pozwól jej odejść! — powtórzyła Maria. — Pozwól jej odejść! XIII Szli między wrzosami przez górską polanę i Robert Jordan czuł, jak ocierają mu się o nogi, czul na udzie ciężar pistoletu w kaburze, na głowie ciepło słońca, na plecach chłodny podmuch dolatujący od śniegów na szczytach gór, a w dłoni dłoń dziewczy- ny, mocną i jędrną, z palcami wplecionymi między jego palce. Od tej dłoni, przyciśniętej do jego dłoni, od splecionych razem palców, od kiści dotykającej jego kiści przenikało w jego dłoń, palce i kiść coś tak świeżego, jak pierwszy delikatny powiew, który nadlatując znad morza zaledwie marszczy jego szklistą, gładką powierzchnię — coś tak lekkiego jak puch osiadający na wargach czy liść, który opada, kiedy nie ma wiatru; coś, co było tak lekkie, że mogły to wyczuć tylko ich palce, ale zarazem dzięki uściskowi palców, dzięki przywartym do siebie kiściom i dłoniom stawało się tak silne, wezbrane, tak nieodparte, bolesne i mocne, że po ręce przebiegał mu jakby prąd, który wypełniał całe ciało bolesnym drążącym pragnieniem. Słońce padało na płowe jak pszenica włosy dziewczyny, na jej zlotośniadą, gładką, śliczną twarz i na wygięcie szyi. Odchylił w tył głowę Marii, przyciągnął ją do siebie i pocałował. Zadrżała, a on przytulił ją całą mocno, czując poprzez koszulę jej drobne, jędrne piersi i podniósł rękę, rozpiął guziki jej koszuli, pochylił się i pocałował Marię, kiedy tak stała drżąca, z głową odrzuconą do tyłu, z opuszczonymi za siebie rękami. Wtedy oparła brodę na jego głowic i poczuł, że przytrzymuje ją dłońmi i kołysze tuląc do piersi. Wyprostował się i objął Marię tak mocno, że aż ją uniósł w górę, przycisnął do siebie, czując, jak drży, jej usta znalazły się na jego szyi i wtedy postawił ją na ziemi, i powiedział: — Maria, och, moja Maria! 195 KOMU BIJE DZWON A po chwili: — Dokąd pójdziemy? Nie odrzekła nic, tylko wsunęła mu dłoń za koszulę i zaczęła ją rozpinać. Powiedziała: — Ciebie też. Ja też chcę pocałować. — Nie, króliczku. — Tak. Tak. Wszystko tak jak ty. — Nie. To niemożliwe. — Tak. Och, tak. Tak. Och! Potem był zapach rozgniatanych wrzosów, szorstkość przygię- tych łodyg pod jej głową i słońce świecące w zamknięte oczy, a on zapamiętał na zawsze wygięcie jej szyi, gdy odchyliła głowę w tył, między korzenie wrzosu, lekkie, mimowolne drganie warg, trze- potanie powiek zaciśniętych mocno przed światłem słońca, przed wszystkim — a dla niej wszystko było czerwone, pomarańczowe, złotoczerwone od słońca padającego na zamknięte powieki, i wszystko miało tę barwę — cale spełnienie, posiadanie, osiągnię- cie — wszystko było tej barwy, oślepiające tą barwą. Dla niego było to mrocznym przejściem prowadzącym do nikąd, znowu do nikąd i znowu do nikąd, i jeszcze raz do nikąd, wciąż i na zawsze do nikąd, gdy leżał ciężko na łokciach wpartych w ziemię — do nikąd, w mrok, w nieskończoną nicość i ciągle w tę niewiadomą nicość, teraz i na zawsze do nikąd, i znowu nieznośnie, raz jeszcze do nikąd — aż wreszcie ponad wszelką wytrzymałość, coraz mocniej, mocniej, mocniej, nagle, piekąco, wciąż w nicość, i wtem nicość znikła, czas się zatrzymał, oboje znaleźli się poza czasem i wtedy uczuł, że ziemia poruszyła się i usunęła spod nich. A potem leżał na boku, wtuliwszy głowę we wrzosy, czuł ich zapach, woń korzeni i ziemi, słońce przeświecało między łodyga- mi, które lechtały go w nagie ramiona i boki, dziewczyna leżała przy nim, oczy wciąż jeszcze miała zamknięte, a później otworzyła je i uśmiechnęła się, i wtedy powiedział ze znużeniem, jak gdyby z wielkiego, ale czułego oddalenia: — No co, króliczku? — Ona uśmiechnęła się i odpowiedziała już z bliska: — No co, mój Ingles? 196 ERNEST HEMINGWAY — Nie jestem Ingles — odrzekł leniwie. — O tak, jesteś — odparła. — Jesteś mój Ingles — i wyciągnąwszy ręce przytrzymała go za uszy i pocałowała w czoło. — Masz — rzekła. — No i jak? Lepiej cię całuję? Później szli obok siebie wzdłuż strumienia i wtedy powie- dział: — Kocham cię, Maria, i jesteś śliczna, piękna, cudowna i jak jesteśmy razem, robi się ze mną coś takiego, że prawie chciałbym umrzeć kochając cię. — Och — odparła — ja umieram za każdym razem. A ty nie? — Nie. Prawie. Ale czy czułaś jak ziemia się poruszyła? — Tak. Kiedy umierałam. Obejmij mnie, proszę cię. — Nie. Trzymam cię za rękę. To wystarczy. Popatrzał na nią, a potem nad łąką w stronę, gdzie krążył jastrząb i napływały zza gór wielkie, popołudniowe obłoki. — I nie było ci tak z innymi? — spytała Maria, kiedy szli trzymając się za ręce. — Nie. Naprawdę. — Przecież kochałeś wiele kobiet. — Kilka. Ale nie tak, jak ciebie. — I nie było tego? Naprawdę? — Było przyjemnie, ale nie w ten sposób. — A nam poruszyła się ziemia. Nie poruszyła się nigdy przedtem? — Nie. Naprawdę nigdy. — Tak — powiedziała.— I to mamy tylko na jeden dzień. Milczał. — Ale przynajmniej mieliśmy — mówiła Maria. — I lubisz mnie? Podobam ci się? Później będę lepiej wyglądała. — Już teraz jesteś bardzo piękna. — Nie — odparła. — Ale mnie pogładź po głowie. Pogładził ją czując, jak przystrzyżone włosy poddają się miękko i zaraz podnoszą między palcami, przytrzymał oburącz jej głowę, uniósł jej twarz ku swojej i pocałował. 197 KOMU BIJE DZWON — Bardzo lubię całować — powiedziała. — Ale nie robię tego dobrze. — Nie musisz całować. — Owszem, muszę. Jeżeli mam być twoją kobietą, powinnam robić ci przyjemność we wszystkim. — I tak jest mi dostatecznie przyjemnie. Nie można więcej. Nie wyobrażam sobie, żeby mi mogło być przyjemniej. — No to zobaczysz — powiedziała radośnie. — Moje włosy bawią cię teraz, bo są dziwne. Ale odrastają dzień po dniu. Potem zrobią się długie i nie będę już brzydko wyglądała, i może pokochasz mnie bardzo mocno. — Masz śliczne ciało — odpowiedział. — Najśliczniejsze na świecie. — Tyle że młode i szczupłe. — Nie. W pięknym ciele są jakieś czary