To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Później opowiedziała ojcu o Franku. Zorientowałem się, że to syn jej siostry, u którego, po różnych fizjoterapiach w szpitalu, cofnął się paraliż i chłopak zupełnie wyzdrowiał. Widziałem, że ojciec jest wyraźnie uradowany i słucha jej z wielkim zainteresowaniem. Pani Małgorzata chciała, abyśmy jeszcze trochę u niej zostali, ale ojciec wytłumaczył jej, że spieszymy się do chorego przyjaciela. Na jej prośby przyrzekł, że zwróci się do niej, jeśli będzie taka potrzeba. — Bo mój dług nie został jeszcze spłacony — zakończyła. Ojciec podszedł do niej i pocałował ją w policzek, po czym szepnął: — Już pani zapłaciła. Odprowadziła nas do bramy, wyszła na ulicę, rozglądając się na wszystkie strony, i powiedziała nam, że możemy iść. Okazało się, że Hochman ma ciężką grypę i leży w łóżku. W atelier rządziły jego koty, które wszystko przewracały w poszukiwaniu jedzenia. Ojciec dał Hochmanowi jeść i zrobił mu gorącą herbatę. Obaj zrobiliśmy porządek w atelier i daliśmy też jeść kotom. Później ojciec opowiedział Hochmanowi, co nam się przydarzyło. Hochman słuchał z niedowierzaniem i powtarzał: „Coś podobnego! Coś podobnego! Nie do wiary!". Z opowiadania ojca dowiedziałem się, że Franek mieszkał z rodzicami w jakiejś wsi i był w wieku Musia. On też zachorował na paraliż dziecięcy, ale w późniejszym wieku niż Musiu. Jego matka przyjechała z nim do Krakowa na leczenie w szpitalu i zamieszkała u swojej siostry, pani Małgorzaty, która była wtedy stróżką w naszym domu. Franek wyszedł ze szpitala w Krakowie ze sparaliżowaną nogą. Lekarze polecili robić fizjoterapię, ale to dużo kosztowało i rodzice Franka nie mogli sobie na to pozwolić. W tym czasie Musiu przechodził fizjoterapię w specjalnej, bardzo drogiej prywatnej klinice w Warszawie. Była to podobno najlepsza taka klinika w Polsce. Ojciec mój wziął tam Franka z matką i zapłacił z góry za kilka serii fizjoterapii. Znalazł też jego matce sublokatorski pokój w Warszawie, a nawet zostawił jej pewną ilość pieniędzy, aby miała z czego żyć. Ojcu nie powodziło się wtedy zbyt dobrze, ale pożyczył te pieniądze od dziadka. Niedługo potem opuściliśmy Kraków i przeprowadziliśmy się do Oświęcimia. Wtedy też kontakt z nimi się urwał. Teraz okazało się, że ta fizjoterapia pomogła Frankowi. Hochman opowiedział nam, że niedługo przed naszym przyjściem odwiedził go jakiś znajomy i opowiadał mu o zamachu na dwóch niemieckich oficerów i o odwecie Niemców. Podobno aresztowano wiele osób, a kilka zostało zastrzelonych na ulicy, w tym też Żydzi. Nie wiadomo, co by się z nami stało, gdyby nas tam złapali. Pani Małgorzata uratowała nas. — Co ty powiesz na taki przypadek? — spytał ojciec Hochmana. — Gdybym wierzył w cuda, to bym powiedział, że to jest cud — odpowiedział Hochman z powagą. — To co to było, jeśli nie cud? — Powiedzmy, że to było coś, co graniczyło z cudem — Hochman rozłożył bezradnie ręce, jakby sam nie wierzył, że to powiedział. Ojciec popatrzył na niego zdziwiony: — No, to widzę, że zrobiłeś duże ustępstwo, bo dotychczas nie chciałeś wierzyć, że istnieje coś, co graniczy z cudem. Obaj roześmiali się, a ja nie rozumiałem, co to znaczy, że coś graniczy z cudem. Ale nie było czasu na dalsze pytania, musieliśmy się spieszyć do domu, bo zbliżała się godzina policyjna. Jakiś czas później rozpoczęły się wysiedlenia Żydów z Krakowa do pobliskich mniejszych miejscowości. Rodzice zastanawiali się, czy nie wyjechać, zamiast czekać, aż Niemcy nas wysiedlą. Widziałem, że byli niezdecydowani. W Krakowie był dziadek Józef i wszyscy przyjaciele ojca. Wśród nich najlepiej pamiętam malarza Abrahama Nojmana i twórcę pieśni żydowskich — Mordechaja Gebirtiga. Nojman był dużo starszy od mojego ojca i mówił, że nie ma zamiaru opuszczać Krakowa, który kochał i do którego wrócił po dwuletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych. W 1942 roku został zastrzelony przez Niemców w krakowskim getcie. Był wielkim malarzem i cudownym człowiekiem o gołębim sercu — tak mówili moi rodzice, którzy byli jego najbliższymi przyjaciółmi. W Krakowie zginął też Gebirtig. Jedna z jego pieśni — Es brent (Pali się) — którą skomponował w ostatnich latach przed wojną, była proroczą wizją. Mówi w niej, że „może przyjść chwila, w której całe miasto wraz z nami padnie ofiarą płomieni i popiołów, ludzie zaś będą stali w milczeniu, bezczynnie, z założonymi rękami i patrzeć będą na ten pożar". Gebirtig zwraca się do nich i pyta: „Dlaczego stoicie z założonymi rękami?". Ta pieśń stała się symbolem Holokaustu. Jeszcze wtedy nikt nie zdawał sobie sprawy z koszmaru, który nas czekał, ale byliśmy świadomi, że każda decyzja może zaważyć na naszym życiu. Rozumiałem więc ojca, że się wahał. Myślałem też, że pewnie nie chce być taki samotny jak ja i dlatego trudno mu opuścić Kraków. Oprócz kolegów od piłki nożnej nie znałem nikogo w moim wieku. Podczas gry w piłkę można wprawdzie znaleźć kolegów wszędzie, ale każda zmiana była dla mnie przykra. Wydawało mi się, że mojemu ojcu było jeszcze trudniej, bo nie grał w piłkę. Pewnego dnia pan Birnbaum wrócił do domu pobity i pokrwawiony. Pobili go na ulicy. Leżał cały dzień w łóżku, a jego narzeczona robiła mu kompresy. Nazajutrz, słysząc dźwięki muzyki, wsunąłem się nieśmiało do jego pokoju i usiadłem na swoim miejscu na kanapie. Miał zabandażowaną głowę i grał cały czas z zamkniętymi oczami, z tak wielkim przejęciem, jak jeszcze nigdy. W jego muzyce słyszałem jeden wielki żal i skargę. Ja też zamknąłem oczy i zacząłem płakać. Pytałem sam siebie, jak człowiek może tak grać. Nikt nie przekazał mi jeszcze nigdy słowami tego, co przekazywała mi ta muzyka. Miałem nieziemskie uczucie lekkości i zdawało mi się, że fruwam w powietrzu jak ptak, ku coraz większej jasności. Miałem też uczucie, że staję się jej częścią i należę do niej. Pan Birnbaum skończył grać. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że obaj płaczemy. Tego wieczoru rodzice postanowili, że nazajutrz opuścimy Kraków i przeniesiemy się do Wieliczki. Decyzja ta prawdopodobnie uratowała nam życie, bo prawie wszyscy krakowscy Żydzi zginęli później w tamtejszym getcie. Wieliczka Wieliczka jest zaledwie 20 kilometrów od Krakowa, ale jadąc tam czułem, że opuszczamy znany nam świat i zmierzamy do czegoś zupełnie nowego. Nowe miejsce budziło we mnie niepokój, a nawet strach. Była jesień 1940 roku. Jechaliśmy pociągiem i Luśka cały czas płakała, nie można jej było uspokoić