To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

— Siedzą tam od jakichś sześciu miesięcy, więc szkolenie jest prawie zakończone. Czekają pewnie na rozpoczęcie pory deszczowej, żeby zorganizować jakąś większą ofensywę. Równoczesne ataki dwóch tysięcy wyszkolonych terrorystów poważnie zagroziłyby rodezyjskim siłom bezpieczeństwa. — Atakujemy — zdecydował generał Peter Walls, głównodowodzący rodezyjską armią. — Chcę, żeby plan bitwy został przygotowany w ciągu dwudziestu czterech godzin. — Operacji nadano kryptonim „Wytrzeszcz". Pomiędzy Skautami Selous i Ballantyne istniała nieustająca rywalizacja i Sean ucieszył się ogromnie, gdy to jego wyznaczono do ataku naziemnego. Polecieli na miejsce akcji starymi dakotami, zatłoczonymi po brzegi tak, że pięćdziesięciu mężczyzn w każdym samolocie musiało siedzieć na własnych spadochronach. Oddział składał się niemal z takiej samej liczby białych i Murzynów, ubranych w jednakowe, pokryte kamuflującymi kolorami mundury. Skakali z wysokości stu metrów, która ledwie pozwalała na otworzenie spadochronu, zanim żołnierz opadł na ziemię. Skok z takiej wysokości był nazywany żartobliwie „zrzucaniem mięsa". Miejsce zgrupowania zostało wyznaczone dwadzieścia kilometrów od obozu partyzantów, a sto pięćdziesiąt od granicy mozambickiej. Wszyscy Skauci znaleźli się na ziemi na godzinę przed zachodem słońca i po zapadnięciu zmroku trzystu żołnierzy wyruszyło na akcję. Przekradali się przy świetle księżyca. Każdy z nich niósł prawie czterdziestokilowy plecak w większości wypełniony amunicją do karabinów maszynowych. Do rozwidlenia rzek dotarli po północy i przygotowali zasadzkę na południowym brzegu rzeki. Po drugiej stronie piaszczystego koryta z kilkoma zielonymi bajorami rozciągał się obóz treningowy. Sean i Job przeszli wzdłuż całej pozycji rozmawiając szeptem z każdym z żołnierzy. Przez resztę nocy leżeli schowani za karabinami maszynowymi, a chłodny wiatr przynosił zapach palonego drzewa i gotowanych potraw po drugiej stronie rzeki. O świcie w obozie treningowym trąbka oznajmiła pobudkę. W cieniu pod drzewami dojrzeli setki poruszających się postaci. Dwadzieścia minut później, gdy żołnierze mieli dostatecznie dużo światła, by dostrzec cel, z zachodu nadleciały ze świstem vampire'y i zrzuctfy napalm. Pomarańczowe kule ognia wybuchały w kłębach czarnego dymu, który szybko zasłonił słońce. Do leżących w zasadzce żołnierzy dobiegł smród gazu bojowego i fale gorąca. Rodezyjskie CK li samoloty specjalnie zrzuciły bomby wzdłuż północnej granicy obozu, odcinając w ten sposób drogę ucieczki ścianą ognia. Dwadzieścia sekund po vampire'ach nadleciały bombowce Can-berra i /rzuciły na wroga pociski odłamkowe. Bomby spadły z przeraźliwym hukiem w sam środek zgrupowania wyrzucając w powietrze fontanny pyłu i szczątków. Partyzanci, którzy przeżyli pierwszy nalot, wypadli z lasu ogarnięci panicznym strachem i gnali w popłochu przed siebie. Napalm zagrodził im drogę na północ, więc biegli prosto na czekające w ukryciu karabiny maszynowe. Sean chciał, żeby jak najbardziej zbliżyli się do stanowisk karabinów. Przyglądał się obojętnie spanikowanemu tłumowi. Wśród partyzantów było niemal tyle samo kobiet co mężczyzn, ale trudno ich było od siebie odróżnić. Nie nosili mundurów. Większość z nich była poubierana w spodnie koloru khaki i koszulki / nadrukami portretów politycznych przywódców i sloganami partyjnymi. Inni mieli na sobie niebieskie drelichowe kurtki, a niektórzy biegli w samych majtkach. Prawie wszyscy byli bardzo młodzi, nie więcej niż dwudziestoletni, i zupełnie ogłupiali. Uciekali co sił w nogach starając się umknąć przed napalmem i odłamkami bomb. Wpadli do koryta rzeki, a grząski piasek i woda spowolniły ich kroki. Zerkali za siebie na pochłonięty przez ogień, zasłonięty dymem obóz i nie dostrzegli schowanych na drugim brzegu karabinów. Koryto rzeki było wypełnione tratującymi się w panice ludźmi. Kiedy pierwsi z nich zaczęli wspinać się na stromy brzeg, Sean dał znak gwizdkiem. Jego przenikliwy dźwięk utonął w łoskocie trzystu karabinów, które w tej samej chwili otworzyły ogień. Lata brutalnej walki zahartowały Seana, ale nawet on był zaszokowany masakrą. Z bliskiej odległości pociski z broni automatycznej rozrywały ciała na strzępy i trafiały w następną linię partyzantów. Kule wzbiły z ziemi tumany piasku i w sięgającej pasa zasłonie biegnący ludzie wyglądali jak zjawy, które znikały padając na ziemię lub wzlatywały w powietrze podrywane wieloma strzałami oddawanymi z krótkiego dystansu. Całe to piekło trwało dokładnie cztery minuty, a kiedy zabrakło celu, karabiny umilkły. Żołnierze wystrzelili pięćdziesiąt tysięcy pocisków