To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ja telefonuję z 'miasta od koleżanki. Stefan słyszał jakieś podejrzane chichoty, tłumione i odpychane przez Elżbietę, której głos wyraźnie ibył rozbawiony. — No to' w porządku, dziękuję ci. Do widzenia... Słuchawka' po tamtej stronie szczęknęła. Stefan dopiero w tej chwili powiedział: — Proszę bardzo! Do widzenia. — No co? No co? — dopytywała czekająca za drzwiami Lu-cynka. — Kto do ciebie telefonował? Ze szkoły? — Uhm — niechętnie i wymijająco odpowiedział Stefan. — Sprawa bardzo pilna. Nie przeszkadzaj. Wszedł do dużego .pokoju. Wypchnął idącą za nim Lucynkę. . Zamknął drzwi. —¦ Poczekaj, jak, tylko mamusia wróci, to ja wszystko powiem i o telefonie, i że mnie nie wpuściłeś, aha, i że znowu „mrugałeś", zobaczysz... — żaliła się za zajmkniętymi drzwiami Lu-cynka. A Stefan tymczasem „mrugał". Był to od dwu już lat umówiony sygnał, którym porozumiewali się z Wiktorem na odległość. Posługiwać się nim można było tylko od późnej jesieni do wczesnej wiosny. Latem gęsto ulistnione drzewa w parku przedzielającym bloki zasłaniały widoczność. Teraz ze swojego okna Stefan doskonale widział oświetlone ¦okno Wiktorowego mieszkania w bloku za parkiem. Zgasił światło, odliczył do dziesięciu, zapalił, odliczył do dziesięciu, znowu zgasił. Robił to kilkanaście razy. Znaczyło to: „Przybądź natychmiast do mnie." Nagle światło w oknie Wiktora zgasło również i zapaliło się natychmiast. To była odpowiedź: „Idę". — Powiem... zaraz powiem... — mruczała nadąsana Lucynka, Stefan kładł już kurtkę . — Spróbuj tylko, skarżypyto. Masz powiedzieć, że wyszedłem w bardzo ważnej sprawie — powiedział zadzierając nosa. — Wezwano mnie telefonicznie. 132 Na Wiktora zaczekał przed klatką schodową. W drodze do Niedźwieckiich zastanawiali się obaj, co za pilną sprawę miał do nich Bartek. Dlaczego nie przybiegł sam? Bartok minę miał tajemniczą. — No, co jest? — pytał niecierpliwy jak zawsze Wiktor. — Na razie nic — odpowiedział nie spiesząc się Bartek. —¦ A pcn co ta straż pożarna? — Jaka znów straż? — Jaka, jaka — przedrzeźniał Wiktor — telefonujesz jak do pożaru: „Zaraz! Natychmiast!" Lecimy obaj ze Stefanem na łeb paa iszyję, a ty sobie cedzisz „na 'razie nic". Jeżeli nic, to mogłeś się z taką ważną sprawą pofatygować do mnie albo do Stefana. —' Nie mogłem — Bartuś nie dał się wyprowadzić z równowagi ¦— nie mogłem, bo nikogo w domu nie ma, a mają dziś przyjść z administracji, bo piecyk w łazience się popsuł. A poza tym... — A skąd wiedziałeś, że u naszych sąsiadów jest telefon? — przerwał mu Stefan. — O, to nie wiesz, że Elżbieta czasem rozmawia przez ten telefon z Aliną Brodzką? Irena Pagaczówna to dawna uczennica mojej mamy. I teraz często zagląda do nas. Od niej wiemy — że mieszka na waszej klatce. Zawsze chętnie prosi do telefonu Alinę. Więc dziś, kiedy Elżbieta szła do jakiejś koleżanki, która ma telefon, prosiłem, żeby zawiadomiła cię... — No już, co było dalej, wiemy. A teraz... —- A teraz trochę cierpliwości. Patrzcie, to nasza kronika. Kronika STO. Chciałbym, żebyśmy zrobili sobie taki... taki., no taki historyczny rzut oka na naszą działalność. — Bartek, czy ty czasami nie spadłeś dziś ze schodów? — z podejrzaną troskliwością dopytywał się Wiktor. — Bo wiesz, czasami, jak głowę się stłucze, to wstrząs następuje. Ja to znam. Jednego razu też od (rzeczy gadałem. — A (ja nie od rzeczy. I głowy jeszcze nie stłukłem. A ty, Wiktor... — O rany, jak nie przestaniecie i jeżeli ty, Bartek, nie zaczniesz mówić trochę prędzej, to żebyście wiedzieli: na obydwu waszych głowach wyskoczą guzy jaik kurze jaja. 133 f'fw — To po co przerywasz? — dziwił się dobrodusznie Bartek. — Ja muszę całą rzecz wyprowadzić logicznie. — Bartuś Gała, co ci babcia dała? — mruknął zjadliwie Wiktor, ale zamilkł na widok groźnie wzniesionej pięści Stefana. — Mamy tu całą naszą działalność. — Bartek położył rękę na starannie poliniowanej stronicy — Jest nas trzech, wpisaliśmy trzy ¦pomysły: Z Archimedesem — nie udało się, z nauczycielską obsadką... — Klapa! — zawołał nie mogąc się powstrzymać Wiktor. — ... z przygotowaniem do generalnego dyktanda... — Generalna klapa! — tym razem zawołał Stefan i z wyraźną satysfakcją spojrzał na Wiktora. — Nie przeszkadzajcie, bo nigdy nie dojdę do sprawy najważniejszej. STO miało nam... miało nas... — Miało nasi prowadzić do świetnych zwycięstw na placu boju i okryć naisze młode skronie wawrzynem sławy — podchwycił Wiktor, któremu górnolotne zwroty przychodziły z największą łatwością. — A tymczasem te wawrzyny zmieniły się w suche badyle dwójek ¦— dokończył Bartek z westchnieniem. —¦ No cóż, mówi się: trudno — usiłował pocieszyć Bartka Stefan. — W życiu różnie bywa. A po deszczu przychodzi pogoda. Może i nam się uda... — „Może, może" — zawsze spokojny Bartek zaczynał się niecierpliwić. — Jak usłyszycie resztę, powiecie inaczej. — Gadaj już o tej reszcie! — No więc dziś po obiedzie słyszałem rozmowę rodziców. Nie widzieli, że ja jestem w pokoju obok... — Podsłuchałeś — sprecyzował Wiktor. — Dżentelmen me podsłuchuje — wygłosił zasłyszane czy wyczytane gdzieś zdanie Stefan. — To zależy jeszcze od tego, co się podsłuchuje — prostował Wiktor. — No, więc?... 134 — ... usłyszałem niechcący — tłumaczył się zmieszany Bartek — i gdyby to nie o- nas chodziło... — O nas? — O rany, dajże mu skończyć! — Nasz komitet rodzicielski uchwalił, żeby zakupić i podarować nam na gwiazdkę rower. Stefan i Wiktor podskoczyli. — Rower? — Nam? Nam trzem? Jak to? — Nie nam traem, tylko całej szkole. Entuzjazm chłopców opadł gwałtownie