To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Po- każ mi więcej. Ślepe, delikatne macki drgnęły. - No, dalej, Mathembe, pokaż mi tych, co cię skrzywdzili, tych, którzy zostawili cię okaleczoną i zakrwawioną. Pokaż mi złamane serce, pokaż mi zranione uczucia. Twarze i wspomnienia śmigające w jej umyśle jak kartki z modlitwami na patyczkach błagalnych. Wizja mężczyzny stoją- cego na oświetlonym blaskiem gwiazd nabrzeżu, z dłońmi za głową. Łoskot bębnów, złożone rytmy gitar. Chwila doskonało- ści, chwila, gdy po raz pierwszy poczuła, że jest zakochana. Po- suwająca się ostrożnie, krok po kroku, Matinde porzuciła men- talne osłony. Za nim - wyszeptała w przestrzeniach czaszki Ma- thembe. Stadion sportowy. Centralny owal zarośnięty drzewami. Po- szukiwania wzdłuż kolejnych rzędów; systemy obronne Matinde walczyły z potężnymi falami niepokoju i antycypacji. Od jedne- go końca rzędu do drugiego i nagle jego cień przesłania pro- mienie słońca wpadające pomiędzy liście. Wstecz. W głąb. Wspomnienia odpłynęły ze zbezczeszczonego stadionu Bu- jumbura, wysoko, ponad lasami i wzgórzami, by skupić się na skraju stromego zbocza spływającego w dół, ku dachom domów schludnej, prowincjonalnej osady. Dlaczego mężczyźni znajdo- wali się po jednej, a kobiety i dzieci po drugiej stronie drogi? Dlaczego żołnierze ich popychali, czemu zmuszali męż- czyzn, aby weszli do transporterów opancerzonych? Dlaczego ta mała kobieta biegła na łeb, na szyję w dół zbocza, w kierunku dachowych ogrodów schludnej, pięknej osady? Dlaczego ten żołnierz ukląkł i co krzyczał? Czy to jej serce biło tak mocno, czy może Mathembe? Nie pamiętała, kiedy ostatni raz zaczerpnęła oddechu. Jedną po drugiej zwolniła emocjonalne zapory, by posmakować wspo- mnień. Mathembe, kto to jest? Poczucie winy uderzyło Matinde jak zabójcza fala, przenik- nęło przez inne obszary, jak pięść miażdżąc ją, druzgocząc, dła- wiąc, ciskając otępiałą i bezbronną w głąb kalejdoskopu wspo- mnień. Płonące truxy, szalejące na ulicy. Deszczowe poranki w cie- płej i bezpiecznej pracowni. Drzewa na stadionie Bujumbura - dziesiątki, setki, tysiące rzędów. Mężczyzna uśmiechający się do kogoś podczas leśnego pikniku, unoszący do swego towarzy- sza plastikową butelkę wina w geście salutu. Cuchnąca, przepeł- niona lękiem ciemność. Ona sama, niesiona na silnych, mę- skich ramionach, leśnymi ścieżkami, pośród mroków wieczoru, rozświetlanych migocącymi biolampami. Mężczyzna stojący nad jej łóżkiem, patrzący w dół, głos, ale nie jego: Sądzisz, że ona kiedykolwiek przemówi?, przeczący ruch głowy. Trzydzieści sie- dem drzew, stojących rzędem pod długim, osmalonym ogniem murem. Trzydzieści siedem drzew. Trzydzieści siedem drzew. Wyrzuty sumienia. Poczucie winy znów zaatakowało Matin- de; usiłowała stłumić opór, ale jej emocjonalne systemy obron- ne zostały obrócone w perzynę. Krzyknęła z bólu, wyrywając końcówki z głowy Mathembe. Żółta, gęsta posoka ściekła z poła- manych kikutów po jej rękach. Ból, jaki czuła, był niczym w po- równaniu z miażdżącym, przytłaczającym bólem sumienia. - Rany, Mathembe. Czemu to sobie robisz? - Skrzywiła się, zaciskając i rozluźniając poranione dłonie. - Wybaczyłabym ci, znam ludzi, którzy mają inne zastosowanie dla twojego poczu- cia winy. Przykro mi, że muszę to robić. Może, gdybym ci wyba- czyła, ty wybaczyłabyś mnie? Na jej lewej dłoni, dłoni Proklamatorów, błysnął w świetle drugi igłopalec z mleczną kropelką na ostrym czubku. - Śnij dobrze, siostro. Może, jeśli będziesz śniła dostatecz- nie dobrze, zdołasz sama sobie przebaczyć - powiedziała wbija- jąc igłę, ale sama nie wierzyła we własne słowa. Deszcz ciągle padał. Ubrana w plastikowy płaszcz przeciw- deszczowy Matinde wyszła po zakupy i z sakiewką pełną mózgo- plantów zajrzała do restauracji nad zatoką, gdzie drobny męż- czyzna z wielkimi koneksjami dał jej kilka rzeczy. Przede wszyst- kim jednak poszła do kafejki M'zan Be, gdzie siedziała, siedziała i siedziała przy swoim stoliku pod ścienną świątynią, patrząc na strugi zacinającego zimowego deszczu i paląc imperialne skręty, które dał jej drobny mężczyzna, ponieważ wprawiła go w dobry nastrój. Małpy siedzące przez cały dzień w holu hotelu Nowa Si- rikwa grały w fili, uśmiechały się i ryczały słuchając radosnych didżejów, wymieniając między sobą komentarze na temat jej eskapady. - Znów wychodzisz? - Deszcz, wiecie? Ten ulewny, cholerny deszcz, on na mnie działa, wiecie? Małpy wzruszyły ramionami. Lubiły deszcz. Ale dla nich nie było w pokoju na drugim piętrze nic, przed czym by się musiały ukrywać w najciemniejszych zakamarkach kafejki M'zan Be. Co- raz trudniej było się zmusić, żeby wejść do tego pokoju. Nawet właściciel słyszał już skargi (o czym nie omieszkał wspomnieć, choć rzecz jasna nie bezpośrednio) na dobiegające z pokoju ha- łasy. - Co robisz tej dziewczynie? - spytały małpy, mając brudne myśli, i zmitygowały się dopiero na widok łez w oczach Matinde. Kiedy wreszcie weszła do pokoju, by zaaplikować dziewczy- nie codzienną dawkę halucynogenów, wymienić kroplówki, opróżnić worki i zabrać mózgoplanty od śniących z jej stajni, stwierdziła, że przez kilka minut stała w otwartych drzwiach, a jej zwinne, wprawne, kosztowne dłonie zacisnęły się w czarne pięści, błagając: Proszę, proszę, już dość, dość, przepraszam, proszę, przestań wreszcie płakać. Raz ujęła w swoje zwinne, wprawne, drobne dłonie podusz- kę z traw i przyłożyła do twarzy płaczącej dziewczyny. Nie wie- działa, że dociska ją w dół, dociska z całej siły, mocno, równo- miernie, beznamiętnie, aż w pewnej chwili płacz ucichł, a gdy zobaczyła, co zrobiła, przerażona własnymi możliwościami, ucie- kła do swego świętego miejsca w kafejce