To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— A ty, Rozalko, pomyślałaś krzynę o gospodarzu swoim? — dodał żartobliwie. — Pomyślałam, jako on dzisiaj w daleką drogę pojedzie i w ciężką… — A pojadę! Skoro zmierzchnie, wstąpię do ciebie, Rufinie, po pakunek i na noc całą ruszę. Da Bóg, za dni dziesiątek powrócę. By się ta już prędzej wesela doczekać. Zamyślił się i zmarkotniał na chwilę. — Biada tym, co ni chaty, ni twarzy swojej w żywocie nie zobaczą i których nikt dobrze nie wspomni, nie żałuje… — O Krystofie myślisz ? — z cicha Rufin zapytał. — O nimże. — Możeś go widział? — rzeźbiarz się odezwał. — Onegdaj. Po północy zapukał do komórki u mnie, gdzie sam nocuję, i po imieniu się nazwał… Wyszedłem do niego. Wicher i deszcz hukał na dworze, taka pora, że ino wilki i samobójcy chodzą po świecie… W ciemności tom go nie widział dobrze, ale by się nie nazwał, tobym i głosu nie poznał. Wspominał, żem mu ratunek obiecał kiedyś, i po to przyszedł. Za morza chciał jechać. — I pojechał? — Pojechał… Ostatek mojej niemieckiej skóry mu oddałem, kapitana Lorenza paszport, grosz na drogę i list polecający do znajomych. — Dobrześ zrobił. Nie żyć mu tu było. — I jeszcze jeden list mój z sobą powiózł, a w nim pierścionek Niemkini. Napisałem do kupca starego przepraszając i prosząc, ale że mu sprzeniewierzyć się muszę, bo mnie matka od siebie nie puszcza. Takem rzekł i myślę, żem nie zełgał. — Nie, prawda jest! — Takem rozumiał. Poszedł tedy Krystof. Teraz daleko być musi. W Bożej woli jego droga, w Bożej woli jego powrót. Obejrzał się na dziewczynę. Ciche łzy biegły jej po licu, a usta drżały. — Czego się troskasz, kwiatuszku mój? — rzekł. — Będzie ta chata uboga, skąd cię sobie wezmę, pod moją opieką i staraniem czekać na niego. By za lat dwadzieścia wrócił, całą ją najdzie, białą i oprzątniętą, jaka przedtem była. Da Bóg, on wróci do niej. — Wróci, jako z więzień wracają karę przebywszy. Może i jego stopy poznają kiedy ścieżyny nasze… U Boga takie bywają naznaczenia cudowne — rzekł Rufin uroczyście. — Ciała kalekie mu służą i dusze chrome często na służki swoje naucza. Nie płacz, dziewczyno dobra, ino módl się za nim — i czekaj — w Bogu ufając. Rękę jej w swe dłonie ujął i z uśmiechem, co był nad słońce jaśniejszy, a nad wszelkie żałości smutniejszy, dalej mówił: — I nad tym wybranym swoim nie płacz, gdy w drogę odchodzi daleką a ciężką!… I choćbyś go kiedy jak Szwedasa żegnać miała, nie płacz. Drogi nasze jak mrówcze ścieżyny, które do gościńca biegną, co ni końca nie ma, ni początku. Lata nasze jak owadów doby, a prace nasze jako źdźbła, co je ptaszek na gniazdo nosi i ściele, a my sami jako te szare prochy pod stopami… Z tych ścieżyn i ździebeł, i prochów światy się tworzą — ale my co? — Do świata, a świat co? — Do nieba. Nie płakać tedy — a czekać!… Tak się w swych myślach zatopił, że nie czuł, jak na ręku jego spoczęły wargi dziewczyny, a potem żołnierza młodego usta. Tak mu bez słowa, z dusz głębi, złożyli cześć i szacunek, podziękowali. Ona za światło, które w niej zapalił, on za napój cudowny, który w tej izbie pił tyle razy na obudzenie i zdrowie, i siły… On tego nie czuł, bo i ziemi w tej chwili nie czuł ani ciała, ani bólów swoich. XII Burzami był wzdęty Bałtyk siny i jesiennymi wichrami smagany. Nad nim bure niebo chłód rozrzucało i ponurość, białe piany na grzbietach fal jak śnieg złowieszczy były. W Memlu ładowano ostatnie statki przed, zimą, spieszono się, by w czas jeszcze/umknąć na brzegi łaskawsze, w porty cieplejsze. Ludzi było jak mrowia po bulwarach, po tamach. Roiły się pomosty, daleko w morze rzucone, rozbrzmiewało powietrze od łoskotu spuszczanych belek, świstu pary, dzwonków, zgrzytu wind, nawoływań i rozkazów. Niedaleko zbożowych magazynów ładowano kilka ciężkich, transportowych parowców, spody ich czerwono malowane zagłębiały się coraz bardziej, boki osłaniające skrzydła śnieżnobiałe czerniały daleko nazwą. Dwa były angielskie, jeden niemiecki z kupiecką banderą. Setki, tysiące worków pochłaniały ich dna pękate. — Odejdą jutro o świcie — mówili znawcy, patrząc mimochodem na nie. Na pomoście, który do nich wiódł, stał chłop młody i przypatrywał się robocie