To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Nie — odrzekł Flesselles — bo, właściwie mówiąc, to, o co pan prosi, jest słuszne. Flesselles dopisał żądane słowa. — Proszą jednak wziąć pod uwagę, moi panowie, że ja nie odpowiadam za bezpieczny powrót obywatela Billota. — Ale ja za niego odpowiadam! — zawołał Marat, wyrywając kartkę z rąk burmistrza. — Własną wolnością odpowiada pan, panie burmistrzu, za Wolność obywatela Billota i własną głową za jego głowę! — Dobrze! — zawołał burmistrz. — Dobrze! Do pokoju wszedł lokaj w liberii. — Moja kareta! — Oczekuje pana burmistrza na dole. — Chodźmy! — powiedział de Flesselles. — Czy panowie życzą sobie jeszcze czegoś ode mnie? — Nie! — odpowiedzieli jednocześnie Marat i Billot. — Czy mam go przepuścić? — zapytał Pitou. — Pozwól, że ci zwrócę uwagę, mój przyjacielu, na to, że jesteś zbyt nieprzyzwoicie ubrany, aby pełnić straż przy moich drzwiach. Jeżeli już chcesz koniecznie tu pozostać, umieść swą ładownicę z przodu, a tyłkiem oprzyj się o ścianę. — Czy mam go przepuścić? — powtórzył Pitou, przyglądając się Flessellesowi z miną, która wyraźnie świadczyła o tym, że dowcipy robione kosztem jego osoby bynajmniej nie znajdują w nim uznania. — Tak — odpowiedział Billot. Pitou odsunął się. — Kto wie, czy mieliście rację pozwalając odejść temu człowiekowi. Byłby to doskonały zakładnik. Możecie jednak być pewni, że gdziekolwiek będzie — ja go odnajdę! — Labrie — powiedział burmistrz wsiadając do swej karety. — Oni mają zamiar rozdawać tutaj proch. Na wypadek gdyby Ratusz miał wylecieć w powietrze, nie chcę postradać przy tym życia… Jak najdalej stąd, jak najdalej! Kareta minęła sklepioną bramę i ukazała się na placu, gdzie z niecierpliwością czekało już około pięciu tysięcy ludzi. Flesselles, w obawie, by jego wyjazd z Ratusza nie był źle komentowany i uznany raczej za ucieczkę, wychylił się do połowy przez okno karety i zawołał do stangreta: — Do Zgromadzenia Narodowego. Słowa te zostały przez tłum nagrodzone grzmotami oklasków. Marat i Billot stali na balkonie i słyszeli ostatnie słowa burmistrza. — Daję głowę za to — powiedział Marat — że on wcale nie udaje się do Zgromadzenia, tylko do króla. — Może go zatrzymać? — zapytał Billot. — Nie potrzeba! — uśmiechnął się sarkastycznie Marat. — On wprawdzie jedzie szybko, ale my pojedziemy jeszcze szybciej. Ale teraz chodźmy po proch! — Tak… Chodźmy po proch! — odrzekł Billot. Obaj zeszli na dół, a Pitou podążył za nimi. XV DE LAUNAY, KOMENDANT BASTYLII Jak powiedział de Flesselles, w piwnicach Ratusza rzeczywiście znajdowało się osiem tysięcy baryłek prochu. Marat i Billot weszli do pierwszej piwnicy niosąc latarnię, którą zawiesili u pułapu. Pitou pilnował wejścia. Proch był rozmieszczony w baryłkach — każda zawierała mniej więcej po dwadzieścia funtów. Na schodach ustawiono ludzi tworząc łańcuch, po czym rozpoczęto przenoszenie baryłek. Na początku wynikło pewne zamieszanie: nie było pewności, czy starczy prochu dla wszystkich, i każdy spieszył, by czym prędzej otrzymać swoją część. Jednak wyznaczonym przez Billota starostom udało się uzyskać posłuch i rozdawanie prochu odbywało się we względnym porządku. Każdy otrzymał około pół funta prochu, co wystarczyło na trzydzieści do czterdziestu wystrzałów. Kiedy już rozdano proch, spostrzeżono, że nie wszyscy mają karabiny. Zaledwie pięciuset ludzi było pod bronią. Rozdawanie prochu jeszcze trwało, kiedy część silnie wzburzonej ludności, domagającej się broni, wtargnęła na salę, gdzie odbywało się posiedzenie radnych miejskich, zajętych organizowaniem milicji ludowej, o czym już przedtem woźny powiadomił Billota. Uchwalono, że owa milicja będzie się składała z czterdziestu tysięcy ludzi. Dotychczas istniała jedynie tylko na papierze, ale już sprzeczano się, kto ma być mianowany jej naczelnym dowódcą. W trakcie tych roztrząsań tłum wdarł się do Ratusza. Nikt mu nie przewodził, chciał maszerować naprzód, brakło mu jedynie broni. Naraz usłyszano turkot kół karety: to wracał starszy Zgromadzenia Kupców, którego nie chciano przepuścić, mimo iż pokazywał pismo królewskie, wzywające go do Wersalu. Zawrócono go przemocą do Ratusza. — Broni! Dajcie nam broń! — zaczęto wołać zewsząd, gdy; tylko go spostrzeżono. — Żądacie broni? — odparł burmistrz. — Ależ ja jej nie mam. Jest w Arsenale. — Pod Arsenał! Pod Arsenał! — krzyczał tłum. Pięć, a może i sześć tysięcy ludzi pobiegło (bulwarem de la Greve. Arsenał był próżny. Tłum, złorzecząc, powrócił do Katusza. Burmistrz nie miał broni, a raczej nie chciał jej oddać. Ulegając naleganiom tłumu, wpadł na pomysł skierowania go do klasztoru Kartuzów. Zakonnicy otworzyli bramy, przeszukano wszystkie zakamarki i nie znaleziono nawet kieszonkowego pistoletu. Tymczasem de Flesselles dowiedział się, że Billot i Marat jeszcze znajdują się w piwnicach Ratusza, rozdając proch, i zaproponował im wysłanie delegacji do komendanta Bastylii z propozycją usunięcia z jej murów armat. To właśnie owe działa, z lufami wyzierającymi przez strzelnicę, budziły wczoraj najgroźniejsze okrzyki ze strony tłumu. Flesselles sądził, że lud zadowoli się usunięciem ich i rozproszy się. Deputacja odeszła w chwili, kiedy tłum już szalał z gniewu. Słysząc jego wrzaski, Billot i Marat wyszli na dziedziniec ratuszowy. Flesselles, przemawiając z parterowego balkonu, usiłował uspokoić tłum, proponował uchwalenie dekretu, zezwalającego każdej dzielnicy na sporządzenie pięćdziesięciu tysięcy lanc. Tłum gotów był się zgodzić. — Ten człowiek niewątpliwie jest zdrajcą! — powiedział Marat. Następnie, odwracając się do Billota, rzekł: — Idźcie pod Bastylię i róbcie, co macie do zrobienia. Za godzinę przyślę wam dwadzieścia tysięcy ludzi, a każdy będzie miał broń, Billot od pierwszej chwili poczuł ogromne zaufanie do człowieka, którego imię było tak popularne, że dotarło nawet do niego. Nie pytał, w jaki sposób zdobędzie broń. Wśród zebranego tłumu znalazł się również jakiś ksiądz, który biorąc udział w powszechnym uniesieniu, raz po raz wznosił, podobnie jak inni, głośny okrzyk: „Na Bastylię!” Billot nie żywił zbytniej sympatii do księży, ale ten podobał mu się, polecił mu więc zająć się dalszym rozdawaniem prochu, na co dzielny księżulo chętnie przystał. Wtedy Marat stanął na krawężniku. Dokoła panował nieopisany rozgardiasz. — Cisza! — zawołał. — Jestem Marat i chcę do was przemówić! Wszyscy naraz umilkli jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki, oczy obecnych skierowały się w stronę mówcy