To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Szubrawcy zasłużyli na to, żeby im puścić trochę krwi; my, zwycięzcy, tylko jedno cięcie w ramię. Gloriom! Yes! A jak były role podzielone? — Omar miał jednego przeciwnika, Osko dwu, ja dwu i Halef trzech. Sam pan widzi, że musieliśmy żwawo się uwijać. Obejrzyjmy tych ludzi! To, co mieliśmy teraz do zrobienia, polegało na tym, żeby rannym wrogom opatrzyć rany, a nieprzytomnym związać ręce na plecach. Zginął tylko jeden z nich, ten, który leżał przy Halefie. Hadżi wpakował mu w głowę jedną kulę z pistoletu. Wrócił Osko. Prowadził swego konia za wodze. Na koniu siedział ranny w rękę człowiek. — Prowadzę tego, którego zestrzeliłeś ze skały, efendi — zameldował. — Nie zabił się. — Tak też przypuszczałem. Jeślii przy upadku nie skręcił karku, to nie mógł się zabić, bo celowałem w jego obojczyk. Zróbcie opatrunek i temu człowiekowi! Ja wrócę do koni tych ludzi. Za pomocą kawałka rzemienia doprowadziłem prowizorycznie swój pas do porządku i pojechałem do owej skalnej „zatoki”, gdzie znalazłem osiodłane konie. Chodziło mi tylko o srokacze. Inne szkapy zostawiłem. Ująwszy je za lejce, wróciłem z nimi. — Chcesz je zatrzymać? — spytał Osko. — Tak. Tym razem nie zadaję sobie pytania, czy mamy do tego prawo, czy też nie. W tym kraju zdobycz należy do zwycięzcy. Do tej pory oszczędzaliśmy jeźdźców i konie, ale teraz koniec. Bracia Aladżi nieustannie nas atakowali i chcieli zabić. Jeśli teraz zabierzemy im konie, nikt nie nazwie nas złodziejami. — A kto je dostanie, efendi? — A o kim myślisz, Osko? Srokacze to konie, którym jak okiem sięgnąć nie znajdziesz równych. Do tego jeszcze sława, że rabusiom odebrano ich zwierzęta. Myślę, że ty weźmiesz jednego, a Omar drugiego. — Żeby zatrzymać je na zawsze? — spytał szybko. — Naturalnie! Mam nadzieję, że nie pozwolicie odebrać ich sobie przez dotychczasowych właścicieli. — Efendi, nawet nie wiesz, jaką mi sprawiłeś radość! Pojadę z wami do Skutari, a potem chcę odwiedzić moją ojczyznę, Czarnogórę, zanim wrócę do Stambułu, do córki. Ale będą mi tam zazdrościli tego konia! Omar też wyraził wielką radość. Obydwaj byli uszczęśliwieni darem, jaki sprawiłem im, nie wydawszy ani jednej para. Byli za tym, aby losować, który koń jednemu i drugiemu przypadnie. I właśnie wtedy wrócił Halef. Słyszał, że ci dwaj dostaną srokacze, ale nic nie powiedział, jednak na twarzy miał wypisane, co o tym myśli. Czuł się skrzywdzony i dotknięty. — I jak, przyjadą ludzie? — zapytałem. — Tak. Pojechałem do hanu i tam przekazałem wiadomość. Nie potrwa długo, a zjadą tu wszyscy mieszkańcy wsi. Ale będą na nas patrzyli z podziwem za wspaniałe zwycięstwo, jakie tu wywalczyliśmy. — Wcale nie będą nas podziwiać. — Dlaczego? — Bo nas już tu nie będzie, kiedy przyjadą. Nie mam ochoty marnotrawić cennego czasu po to, żeby dać się podziwiać gapiom. — Ale przecież musimy tu zostać, żeby opowiedzieć im o przyczynie i przebiegu walki. Jeżeli odejdziemy, to ci rozbójnicy będą rozpowszechniali kłamstwa i nas przedstawią jako winowajców. — Jest mi to obojętne. — A co stanie się ze zdobytą bronią? — Zniszczymy ją. — Well! — wtrącił Anglik. — Ale ja zabiorę sobie pamiątkę. Może zdobędę tu jakieś lepsze nakrycie głowy, zobaczymy. Przymierzał czapki wszystkich pokonanych, szukając odpowiedniej. W głębi ducha chciało mi się śmiać z takiej naiwności, ale nie przeszkadzałem mu w tym ani nie ostrzegałem. Czapka rzeczywiście była mu potrzebna, gdyż na Wschodzie pokazywanie się bez nakrycia głowy uchodziło wręcz za rzecz wstydliwą, ale jeśli się brało używaną — a inne wyjście w jego przypadku było raczej niemożliwe — no cóż, trzeba zaczekać na skutki. Wziąłem swój czekan. Broń przeciwników została zniszczona. Potem możliwie najszybciej opuściliśmy to miejsce, które miało być dla nas miejscem naszej śmierci. Osko i Omar jechali na swoich srokaczach; dotychczas posiadane konie zamierzali sprzedać. Oprócz tych zwierząt musieliśmy też prowadzić luzem konie, które chciałem zatrzymać dla Stojka. Szczęśliwi, że wykręciliśmy się z tego takim tanim kosztem, pokłusowaliśmy dalej. Ciągle jechaliśmy wśród porośniętych lasem, skalistych wzgórz. Omawialiśmy przy tym ostatnie przeżycia. Tylko Halef był małomówny. Nie umiał ukrywać swoich uczuć, dlatego wiedziałem, że wkrótce podjedzie do mnie i będzie mi robił wyrzuty. Nie upłynęła nawet godzina, a zbliżył się do mnie i najuprzejmiejszym tonem spytał: — Sihdi, czy zechcesz odpowiedzieć mi szczerze na jedno pytanie? — Chętnie, mój kochany Halefie. — Czy sądzisz, że dobrze się dziś spisałem? — Znakomicie. — A więc byłem dzielny i zasłużyłem na twoje zadowolenie? — Najzupełniej. — Ale Osko i Omar byli chyba dzielniejsi niż ja? — O nie, chociaż i oni w pełni wykonali to, co do nich należało. — Ale przecież ich bardziej wyróżniłeś niż mnie. — Nic o tym nie wiem