To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Teraz mogła sobie pozwolić na pobłażliwy uśmiech, mimo to przez pewien czas po tym wydarzeniu była zdenerwowana i lekko zaniepokojona. Zobaczywszy kiedyś frak bezsilnie wiszący w szafie, spytała rozdrażniona: - Kiedy to usuniesz z domu? Przecież nie należy do ciebie! Uśmiechnął się do niej pobłażliwie: - Nie ma powodu do pośpiechu, mamo. Nie ukąsi cię. Wystarczy oddać, kiedy Ward poprosi. Jego łagodność podziałała na nią jak wyrzut. W tej chwili, skręcając w ulicę bardziej ożywioną, nie pamiętała o swojej śmiesznej podejrzliwości. Cieszyła się słońcem, towarzystwem Piotra i uwolnieniem od slumsów, gdzie z powodu epidemii szkarlatyny praca jej była teraz szczególnie uciążliwa. Przechodząc najelegantszą ulicą miasta od czasu do czasu spoglądała z przyjemnością na wystawy. Dziwne, że idąc sama unikała tej ulicy, wspaniałych drogich sklepów i strojnych kobiet; starała się przebiegać tędy jak najszybciej; wspomnienie bruków, po których zwykle chodziła i świadomość, że jest tak biednie ubrana, wywoływały w niej poczucie niższości i niezadowolenia. Teraz jednak u boku eleganckiego Piotra doznawała przyjemności, szła więc powoli, z zadowoleniem podchwytując czasami skierowane na nich spojrzenia przechodniów. Zauważyła, że modne są żaboty, a kolor bladoróżowy - w którym było jej zawsze do twarzy - jest teraz najwięcej noszony. Chociaż w ciągu ostatnich czterech lat nie kupiła sobie ani jednej sukni, odkryła niemal z przyjemnością, że jej zainteresowanie modą wcale nie osłabło, musiała przyznać nawet, że ciągle jeszcze interesuje się nią bardzo - zawsze lubiła dobrze się ubrać - a gdy Piotr ukończy studia, myślała, będzie mogła powetować sobie te wszystkie lata. Widok sklepów poprawił jeszcze jej nastrój. - Śliczny dzień - powiedziała odrywając oczy od wystawy i uśmiechając się do syna. - Czujesz, jak pachnie wiosną? - W każdym razie wiele tu zapachów - odrzekł z pewnym przymusem. Przez cały czas tej wyprawy był milczący, a teraz z wyniosłą miną patrzył na tłumy i matkę. - Najbardziej lubiłam zawsze lawendę - ciągnęła. - Pewnego pięknego dnia będziesz mi musiał kupić olbrzymi flakon. Zaledwie powiedziała te słowa, twarz jej ściągnęła się nagle. Łucja zbladła raptownie i udała, że wpatruje się w bardzo odległy punkt. Dostrzegła elegancko ubraną kobietę wychodzącą z magazynu Raya - najwytworniejszej pracowni krawieckiej tej ulicy. Była to jej bratowa, Ewa, żona Ryszarda. Nie po raz pierwszy widziała Ewę, niezmordowanie czyniącą zakupy w tej dzielnicy i w ogóle w całym mieście. Tak, nieraz widywała Ewę, natomiast Ewa nigdy jakoś jej nie widziała. Możliwe, że poczucie niższości, jakie miała Łucja z powodu swego ubrania i pracy, możliwe, że wspomnienie ostatniego spotkania w Ralston sprzyjało temu obustronnemu ignorowaniu się; mimo to z goryczą pomyślała, że Ewa powodowana nie ukrywanym snobizmem unikała poznawania jej. Myśląc o tym, bezwiednie przyśpieszyła kroku, gdy nagle usłyszała cienki i mocno afektowany głos bratowej. Zamyślona drgnęła i na dźwięk tego głosu wróciła do rzeczywistości. - Ach, to ty Łucjo - powiedziała Ewa jak zwykle nieco sepleniąc. - Co się stało, że cię tu spotykam! - Tak - odrzekła Łucja ze świadomą ironią - to dziwne. - Krew znów napłynęła jej do twarzy, z gniewem poczuła, że się czerwieni. Łucja nie bała się Ewy i nie bała się też pokazać, że jej nie cierpi. Ale Ewa uśmiechała się: była chłodna, uprzejma i pewna siebie