To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Czyż gwiazda, nawet przy najlepszych chęciach, może pomóc księżycowi? Jego ekscelencja raczy schlebiać Chang Li Chin-gowi każąc mu myśleć, że mógłby dodać coś do wiedzy wielkiego człowieka, lecz kimże jest Chang, by psuł szyki swemu panu, nawet za cenę własnej śmieszności? Przyjąłem te słowa za znak, że gotów jest wysłuchać moich pytań. — Chciałbym się dowiedzieć, kto zabił Wang Ma i Wan Lan, służące Lilian Shan. Bawił się pasemkiem swojej rzadkiej brody nawijając włosy na chudy, blady palec. — Czyż ten, kto ściga jelenia, spojrzy na zająca? — zapytał. — Gdy tak wspaniały myśliwy udaje, że chodzi mu o śmierć służących, cóż może myśleć Chang? Tylko to, że wielki człowiek raczy ukrywać swój prawdziwy cel. Jednakże skoro zmarłe były tylko służącymi, można by pomyśleć, że niegodny Chang Li Ching, jako jeden z tłumu bezimiennych stworzeń, które nic nie znaczą, może wiedzieć coś o zmarłych. Czyż szczury nie znają obyczajów szczurów? Gadał w ten sposób przez parę minut, a ja siedziałem i słuchałem przyglądając się jego okrągłej, chytrej twarzy jak maska i miałem nadzieję, że się czegoś dowiem. Nie dowiedziałem się niczego. — Moja ignorancja jest większa, niż sam się zuchwale spodziewałem — zakończył Chang swoją przemowę. — Odpowiedź na proste pytanie, które pan zadał, przekracza możliwości mojego zamroczonego umysłu. Nie wiem, kto zabił Wang Ma i Wan Lan. Wyszczerzyłem do niego zęby i zadałem inne pytanie. — Gdzie mogę znaleźć Hoo Luna i Yin Hunga? — I znowu czuję się pogrążony w mojej niewiedzy jak w błocie — zamruczał — pocieszając się jedynie myślą, że Mistrz Rozwiązywania Zagadek zna odpowiedź na własne pytania i raczy ukrywać przed Changiem swój niezawodnie osiągnięty już cel. I tyle z tego miałem. Nastąpiły dalsze szalone pochlebstwa, dalsze najuniżeńsze ukłony, dalsze zapewnienia o wiecznej czci i miłości, po czym ruszyłem za moim przewodnikiem o karku jak kawałek powrozu poprzez kręte korytarze, mroczne pokoje i w górę, i w dół po chwiejących się schodach. Przy wyjściu — już po zdjęciu żelaznych sztab — staruszek wyłuskał zza koszuli mój rewolwer i wręczył mi go. Zdusiłem w sobie chęć sprawdzenia od razu na miejscu, czy z nim czegoś nie robiono. Zamiast tego wsunąłem rewolwer do kieszeni i przestąpiłem próg. — Dzięki za zastrzelenie tego tam na górze — powiedziałem. Chińczyk chrząknął, ukłonił się i zamknął drzwi. Doszedłem do Stockton Street, skręciłem w kierunku biura i idąc powoli znęcałem się nad swoim mózgiem. Najpierw zastanówmy się nad śmiercią „Głuchoniemego" Uhla. Czy była przygotowana zawczasu, żeby ukarać partacza i mnie odpowiednio nastawić? Ale jak? I dlaczego? Żebym miał poczucie długu wobec Chińczyków. A jeśli tak, to po co? Czy też był to może tylko jeden z tych zagadkowych numerów, które Chińczycy tak lubią? Odsunąłem tę sprawę na bok i skupiłem myśli na małym, otyłym człowieczku w purpurowej szacie. Podobał mi się. Miał poczucie humoru, tęgi łeb, odwagę, wszystko. Wsa- dzić go do mamra to byłoby coś, czym człowiek chętnie pochwaliłby się przed bliskimi. Był moim ideałem przeciwnika. Ale wcale nie zamierzałem sobie wmawiać, że już mam jakąś szansę. Głuchoniemy wskazał na związek istniejący między Chang Li Chingiem i Świstakiem z hotelu Irvington. Głuchoniemy zareagował, gdy oskarżyłem go, że jest zamieszany w zabójstwa w domu Shan. Tyle miałem. I to było wszystko, prócz tego, że Chang ani słowem nie dowiódł, że nie jest zainteresowany kłopotami Lilian Shan. W świetle tych faktów można było przypuszczać, że śmierć Uhla nie była zaaranżowanym przedstawieniem. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że zauważył on moje przyjście, usiłował mnie sprzątnąć i został zabity przez mojego przewodnika, ponieważ uniemożliwiłby posłuchanie, którego Chang mi udzielił. Życie Uhla niewiele było warte w oczach Chińczyka lub kogokolwiek innego. Jak dotąd wcale nie czułem się niezadowolony z mojego dnia pracy. Nie dokonałem niczego wielkiego, ale zyskałem spojrzenie na to, co mnie czeka. Jeśli biłem głową o kamienny mur, to przynajmniej wiedziałem już, gdzie jest ten mur i zobaczyłem, do kogo należy. W biurze czekała na mnie wiadomość od Dicka Foleya. Wynajął mieszkanie od ulicy, naprzeciw hotelu Irvington, i przez parę godzin śledził Świstaka. Świstak zabawił pół godziny w lokalu „Grubas" Thomsona na Market Street rozmawiając z właścicielem i kilku spekulantami, którzy tam stale przesiadują. Potem wziął taksówkę na 0'Farrell Street, gdzie nacisnął jeden z dzwonków przy wejściu do domu „The Glenway". Dzwonił bezskutecznie, więc posłużył się własnym kluczem i wszedł. Po godzinie wyszedł i wrócił do hotelu. Dick nie mógł powiedzieć, który dzwonek nacisnął i jakie mieszkanie odwiedził. Zadzwoniłem do Lilian Shan. — Czy będzie pani w domu dziś wieczorem? — spytałem. — Mam coś, co chciałbym z panią omówić, ale nie przez telefon. — Będę w domu do pół do ósmej. — W porządku. Przyjadę. Było piętnaście po siódmej, kiedy wynajęty samochód przywiózł mnie pod jej drzwi. Otwarła je sama. Dunka, która zajmowała się domem do czasu, aż przyjdzie nowa służba, była tu tylko w dzień; na noc wracała do własnego domu o milę w głąb lądu. Wieczorowa suknia, w której wystąpiła Lilian Shan, była z rodzaju tych surowych, ale pozwalała przypuszczać, że gdyby Lilian zrezygnowała z okularów i zadbała o siebie, mogłaby wyglądać o wiele bardziej kobieco. Zaprowadziła mnie na górę do biblioteki, gdzie dobrze odżywiony młodzieniec lat dwudziestu kilku w wieczorowym garniturze wstał z krzesła, gdy weszliśmy — zgrabny chłopiec o jasnych włosach i gładkiej twarzy. Nazywał się, jak usłyszałem przy powitaniu, Garthorne. Dziewczyna najwyraźniej chciała konferencję ze mną odbyć w jego obecności. Ja nie chciałem. Gdy zrobiłem wszystko — z wyjątkiem postawienia sprawy otwarcie — by dać jej do zrozumienia, że chcę z nią mówić w cztery oczy, przeprosiła swego gościa zwracając się do niego po imieniu, Jack, i zaprowadziła mnie do innego pokoju. Byłem już trochę zniecierpliwiony. — Kto to taki? — spytałem. Spojrzała na mnie unosząc brwi. — Pan Jack Garthorne — powiedziała. — Dobrze go pani zna? — Czy wolno spytać, dlaczego to pana interesuje? — Wolno. Pan Jack Garthorne nie podoba mi się. — Nie podoba się? Coś innego przyszło mi do głowy. — Gdzie on mieszka? Podała mi jakiś numer na 0'Farrell Street. — Czy to „The Glenway"? — Tak mi się zdaje. — Patrzyła na mnie z całkowitą obojętnością. — Zechce mi pan wyjaśnić? — Jeszcze jedno pytanie i potem wyjaśnię. Czy zna pani Chińczyka, który nazywa się Chang Li Ching? — Nie. — W porządku. Powiem pani o Garthornie. Dotychczas udało mi się wpaść na dwa różne tropy związane z pani kłopotami