To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Jak z tymi zaworami gazowymi. – Mówią, że to był wypadek. – Pewnie. – Uniosła cynicznie jedną brew. – A zatruta kawa? – To było parę miesięcy temu. – Tak, ale kto powiedział, że nie zdarzy się znowu? – I dlatego wolałaś dziś wypić kawę w barze. – Nie, po prostu musiałam łyknąć trochę świeżego powietrza. Ale ostatnio większość z nas zamawia kawę gdzie indziej. Ty też, jak zauważyłam. Weszły przez szklane drzwi i pokazały strażnikowi identyfikatory, choć widział, jak wychodziły niecałe pół godziny wcześniej. Zawsze ostre środki bezpieczeństwa w Instytucie Emersona ostatnio zostały zaostrzone jeszcze bardziej. Pojechały windą na górę i przeszły cichym korytarzem do pracowni. Na głównych drzwiach wisiała odręcznie napisana przez Kipa kartka, że z bólem głowy poszedł do domu. Kobiety popatrzyły na siebie. – Nie masz ochoty zrobić tego samego? – spytała pierwsza. – Okropnie tu pusto. – Daj mi tylko pół godziny – odparła koleżanka, otwierając drzwi kartą kodową. – A potem możemy pojechać tą samą taksówką. – Okej. – Ruszyła za swoją towarzyszką do pracowni, po czym stanęła. – Zaraz wrócę. Muszę się załatwić. Znikła w wewnętrznym korytarzu, podczas gdy druga kobieta przeszła przez wspólną pracownię do swojego stanowiska. Niecałe dwie minuty później usłyszała wrzask tak przejmujący w ciszy pomieszczenia, że upuściła fragment drogiego wyposażenia. Zastanawiała się, czy wezwać ochronę, czy zbadać sprawę na własną rękę, gdy jej koleżanka wpadła do pracowni od strony łazienek. – Wynośmy się stąd – krzyczała. – Chodźmy, chodźmy. – Co się stało? Nie jesteś ranna? – Chodź. Złapała przyjaciółkę i ciągnęła ją na hali. – Szybciej. – Co się stało? – Na lustrze... – dyszała kobieta. – Chcą nas zabić. – Kto chce nas zabić? – Zjeżdżały windą na parter. – To wszystko z powodu jakiegoś napisu na lustrze? – To nie tylko napis. Ochrona! Nadbiegł strażnik. – Laboratorium Kipa Lawrence’a – sapała kobieta. – W całej łazience jest pełno krwi. I jest napis na lustrze. – Ktoś jest ranny? – spytał strażnik, wyciągając pager. – Nie sądzę. Byłyśmy tam tylko my. – Będziecie panie musiały poczekać, aż przyjedzie policja – rzekł. – W porządku, ale na górę nie wracam – odparła kobieta. Jej przyjaciółka otoczyła ją ramieniem. – Już jesteś bezpieczna – zapewniła. – Co dokładnie pani widziała? – spytał strażnik. – Najpierw zobaczyłam krew – mówiła kobieta niskim, drżącym głosem. – Były nią wysmarowane ściany, kabiny... A potem te słowa na lustrze: „Porzućcie badania albo następnym razem ta krew będzie należała do was”. – Rany boskie... – Nie wracam tam – powtórzyła. – Prawdę mówiąc, porzucam badania. I to natychmiast. – Do diaska, ja też – zgodziła się z nią koleżanka. – Co za dużo, to niezdrowo. – Zadrżała. – Miło jest, gdy twoje nazwisko wiąże się jakoś z Nagrodą Larrabee, ale nie wtedy, gdy możesz zginąć, zanim zdążysz się tym faktem nacieszyć. Rozdział dwudziesty ósmy Jeszcze herbaty? – Tak, poproszę. – Wstrętny dzień – mruczała pod nosem pani Roche, napełniając filiżanki z delikatnej porcelany szlachetną mieszanką darjeeling. – Zawsze uważałam, że herbatka rozgrzewa lepiej niż kawa, a pani? Do swojego naczyńka dolała jeszcze brandy i uśmiechnęła się szeroko. Z taką dolewką wszystko może rozgrzać, pomyślała Taylor. Popijała herbatę doprawioną jedynie mlekiem i uśmiechała się do starszej blondynki w różowym rozpinanym swetrze. – Zgadzam się. – Mówiła pani przez telefon, że chce porozmawiać ze mną o Greenvale. – Pani Roche przyglądała się Taylor przez szkła okularów. – O uroczystościach rocznicowych, czy tak? – Owszem – odparła Taylor. Ta rocznica stała się ostatnio jej częstą wymówką. Nazajutrz po jej czwartkowej wizycie w ratuszu Garrison wpadł rano do jej gabinetu, a ona opowiedziała mu historyjkę o tym, jak to poszła tam wybrać projekt do oprawienia w ramkę na prezent dla Slatera; chciała mu go dać na rocznicowym przyjęciu, jakie miało się odbyć w jego domu w następnym tygodniu. Jej samej wydawało się to kiepskim wytłumaczeniem, ale nic lepszego nie potrafiła wymyślić, a on chyba raczej je kupił. Kusiło ją, żeby wspomnieć o podatkach Saguaro – nie zwróciłaby uwagi na tę nazwę, gdyby nie wspomniał jej wtedy przy lunchu – jednak coś ją powstrzymało. Mimo otwartości Garrisona, nie było wątpliwości, że to chłopak Slatera. Zaś Slater postawił sprawę jasno, że nie lubi, gdy ona zadaje pytania. Mimo to czuła lekkie wyrzuty sumienia, że coś przed nim ukrywa. Nie mogła spać piątkowej nocy, rzucając się i przewracając, podczas gdy przez jej głowę przemykały najróżniejsze scenariusze zdarzeń, jeden bardziej upiorny od drugiego. O świcie zapadła w płytką drzemkę i obudziła się z postanowieniem odkrycia prawdy. Praca w Greenvale miała jej umożliwić powrót do zawodu, a poza grupą przeciwników szpitala było tu coś jeszcze, co niepokoiło ją z punktu widzenia medycyny i etyki. Gdyby to coś miało się potem obrócić przeciwko niej, skończyłaby na pozycji bardziej niepewnej niż przed przyjściem tutaj. Naprawdę potrzebowała tej pracy i chciała zostać, ale gdyby musiała brać nogi za pas, zrobiłaby to. Chronić się mogła tylko w jeden sposób: dowiadując się prawdy, by móc podjąć właściwą decyzję. Nie lubiła okłamywać ludzi. Jednak przypomniawszy sobie, jak archiwistka wyszarpnęła jej z ręki kopię karty Jasona Rogersa, wiedziała, że bezwzględnie musi ukryć swe prawdziwe intencje. – Tak, chodzi o rocznicę – powiedziała do pani Roche. – I naprawdę jestem wdzięczna, że pozwoliła mi pani zakłócić sobie spokój w ten sobotni poranek. – Ależ nic nie szkodzi, moja droga. – Kobieta o ptasim wyglądzie rozpromieniła się. – Zawsze z radością spotykam ludzi ze szpitala. Jestem wam taka wdzięczna za wszystko, co zrobiliście, gdy zmarł John. Dotknęła chusteczką oczu i wzięła kolejny duży łyk doprawionej herbatą brandy. – Prawdę mówiąc, jestem w Greenvale nowa – wyznała Taylor. – Nie było mnie tu, gdy pani mąż... – Taka wdzięczna... – ciągnęła kobieta, nie zważając na nią. – Kiedy pomyślę o odległości, jaką trzeba było przebyć, żeby otrzymać jakąkolwiek pomoc medyczną... Gdy John zachorował, tak bardzo mi ulżyło, że czeka na niego Greenvale