To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
– Suchowilk odzyskał spokój. – W tym największy jest ambaras, żeby dwoje... – Znowu żarty! – Ja nie żartuję. – Ja też nie będę żartował. W roku 1946, w zimie, był pan w Londynie. Czy tak? – Skoro pan nie jest z bezpieczeństwa, to jakim prawem urządza mi pan tu przesłuchania? – Nie będę pytał. Będę mówił. – Jeżeli będę chciał słuchać. – Radzę! Suchowilk podszedł do drzwi, otworzył je i zza progu oświadczył: – Proszę, niech pan sobie gada. Wyszedł. Zamknął za sobą drzwi. Damazyn sam został w pokoju. Za ścianką szumiały maszyny. Takiej bezczelności nie oczekiwał. Zdecydował, iż nie wyjdzie stąd, póki nie zmusi inżyniera do wysłuchania tego, co ma mu do powiedzenia. Siedział więc i czekał. Patrzył w 72 drzwi. Niech no tylko tamten otworzy i wejdzie... Stoi pewnie i czeka pod drzwiami. Podsłuchuje? Damazyn zastanawiał się, czy nie zacząć głośno krzyczeć, aż Suchowilk przerazi się, iż ktoś może usłyszeć takie propozycje... Idiotyczny pomysł! Wszystko razem robi się idiotyczne i dziecinne. Milczy. Czeka. Patrzy w drzwi. Niech no tylko tamten otworzy... Otworzył. Wszedł. – W Londynie podpisał pan zobowiązanie... – Damazyn już recytował. Suchowilk wyszedł i trzasnął drzwiami. Damazyn zamilkł. Suchowilk po raz wtóry otworzył drzwi, wszedł, nie zwracając uwagi na ponowioną recytację Damazyna. Zamknął drzwi za sobą i pozostał w kantorku. – W Londynie podpisał pan zobowiązanie, że po powrocie do kraju... Suchowilk przerwał mu: – No, to i co? Podpisałem. I nie chcę dotrzymać. Już powiedziałem: dorosły, przytomny człowiek może zmienić swe przekonania. Może cofnąć dane słowo, może nie chcieć wykonać przysięgi. Ja nie chcę być niewolnikiem ani własnej, ani czyjejkolwiek głupoty. Już raz rozmawiałem o tym z pewnym dość popularnym osobnikiem. Jeżeli pan tyle wie, to i tamta rozmowa winna być panu wiadoma. Damazyn pomyślał: ale frant kuty... – Nie wiem, z kim pan i o czym rozmawiał. Raz złożony podpis obowiązuje. Nadszedł czas... Inżynier podniósł obie pięści do góry i krzyknął: – Milcz! Milcz! Za co mnie macie? Za idiotę, który w zmienionych dawno okolicznościach będzie dotrzymywał wywietrzałych zobowiązań? Ja nie chcę być ani zabójcą, ani samobójcą! Rozumiesz mnie! – Ani samobójcą, ani zabójcą? – Damazyn udał zdumienie i byle jak zaczepił się o ostatnie słowa, gdyż czuł, iż więcej już nic nie potrafi tutaj powiedzieć, ale był na Suchowilka nadmiernie rozjuszony, by natychmiast zejść mu z pola. – Ani sam nie chcę gnić, ani innych prowadzić do więzienia. Dosyć! Zmieniłem się i już! – Często się pan zmienia. – Pozostało już tylko droczenie. – A często... Raz, drugi, trzeci... Rachuj pan, jeżeli dla pana to rozrywka – wściekłość chlustała z inżyniera. – Ciekawe, czy tak samo będzie się pan zachowywał, jak na Koszykowej zapytają o zagraniczne wycieczki z czterdziestego piątego? – Szantaż! – Nie.. Kubeł wody tylko... – Jeżeli wszystkich tak werbujecie do tej waszej konspiracji, to niewielki będzie z nią kłopot. – Niech pana o to głowa nie boli. – To i mną proszę się nie martwić. – Gdzie indziej zaczną się martwić i nie sądzę, by byli tym razem tak bardzo zachwyceni tą pana... lojalnością. – Damazyn powiedział to tak szczerze i serio, że coś musiało zastanowić inżyniera, gdyż spojrzał na swego gościa innym wzrokiem. Jakby się trochę uspokoił i rzekł znacznie ciszej: – Gotów bym postawić sto do jednego, że pan jest jednak po prostu prowokatorem... Jeżeli to pana nie obraża, ta nazwa... – Nie bądź pan śmieszny – Damazyn wzruszył ramionami. – Ja jestem śmieszny, a pan jest gówniarz... – Znowu wzburzenie inżyniera. – Proszę stąd wyjść natychmiast i więcej mi się tutaj nie pokazywać... Damazyn przesunął się o krok ku drzwiom. Nie należało już dłużej ciągnąć awantury. – Pan sądzi... – jeszcze chciał kłuć, ale gospodarz nie dał mu przyjść do słowa. – Co ja sądzę, to powiem pańskim przełożonym, tym co pana tutaj do mnie skierowali... Oni powinni wiedzieć, co mają za ptaszka... Zabawa z ogniem... 73 – A pan to robi też tylko zabawki? Dla fabryk zbrojeniowych? Dla nich pan to robi, a dla nas... – już tylko pogadywał, powoli cofając się ku wyjściu, aby rejterować nie za szybko. – Precz! – A może forsa... – Był wściekły. Cała gra na nic. Nic go w tej chwili nie obchodziło, iż z placu schodził jako prawdziwy zwycięzca: przed sobą miał pokonanego, zrezygnowanego kontrrewolucjonistę. O tym nie myślał. Myślał o fiasku gry. – Jeszcze słowo... – Inżynier podniósł do góry krzesło. Damazyn był już za drzwiami. – Potańcujemy... – zdążył krzyknąć. W zamknięte drzwi coś huknęło. Damazyn wyszedł na piękny, zielony, już przebijający wczesną wiosną Żoliborz. Za godzinę major Wrzos otrzyma wyczerpujący meldunek. Damazyn będzie mógł powtórzyć swoje zdanie: Suchowilka należało wezwać do ministerstwa, do nich, na Koszykową. – Ten Damazyn, kto to? – Dlaczego o niego pytasz? – Był dzisiaj tutaj i... – Mówił mi, że się do ciebie wybiera. – Czy ty go sam sobie dobrałeś na współkontrolera mojego warsztatu? – Nie. Przydzielono mi go. – Nie ufają ci? – Nie wiem. Widać uważali, że we dwóch będziemy czynić to sprawniej. – Tylko że ja się na niego nie zgadzam. – O! – Tak. Powiedz im to. Na niego nie zgadzam się w żadnym razie. Jeżeli sam im tego nie chcesz powiedzieć, może ci być niezręcznie, ja im to napiszę albo się sam wybiorę do dyrektora. Podejrzany facet. – Nic nie zauważyłem. – Pooglądaj go sobie. Nie ufaj mu. – Czy nie przesadzasz? Znasz go dopiero trzy dni, a ja jednak parę miesięcy... Nic nie zauważyłem. – Był tu przed godziną. Jeszcze nie mogę przyjść do siebie. – Co się stało? – Stać – to nic się nie stało. Ale noga jego tutaj więcej nie postanie, choćbym miał już od was żadnych więcej zamówień nie dostać. Skąd on się wziął u was? – Nie wiem. Skąd mogę to wiedzieć? Przyjęto go do pracy jak tylu innych. Biuro personalne, może czyjś telefon, nie wiem... U nas pracuje kilka tysięcy ludzi. – Łobuz albo wariat. – Czy dowiem się, o co chodzi? – To groźny facet. – Jak to: groźny? Groził ci? – To jakiś agent bezpieki albo wprost przeciwnie. Robił... zaczął mi robić jakąś tak dziwaczną propozycję, że go po prostu wyrzuciłem za drzwi. Jeżeli to prowokator – dla mnie dobrze, żem go wyrzucił. Albo wariat, z którym nie chcę mieć nic do czynienia. – O! – Tak. Jakieś spiski knuje i mnie proponuje, bym razem z nimi... – O rany... – Wypędziłem go na zbitą mordę... Już gotów byłem wezwać moich, żeby go siłą wynieśli, ale sam uciekł. – Boże! 74 – Tak wściekły dawno już nie byłem. I w tak durnej sytuacji. Czy to koniec? – Jak to rozumiesz? – Zwyczajnie. I on może próbować namawiać innych, choć że mną mu się nie udało, i mnie mogą namawiać inni, jego przyjaciele... Mówił, że ich jest więcej. Może to był bluff... – Pewnie bluff... – Powinienem chwycić za telefon i wezwać milicję... – Boże! – Znasz go? Kto on właściwie taki? – Nie wiem... Tyle tysięcy ludzi u nas pracuje... On pracuje już dłużej, ale ja go dopiero poznałem..