To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Coś jednak otrzymaliśmy w zamian. Epoka eksploracji przyniosła ludziom globy takie, jak ten właśnie, których biosfera postąpiła ku chwili, w jakiej powinna, a w każdym razie mogła wyłonić własnego, świadomego gospodarza i nie zrobiła kroku dalej. Które rozwinęły się jak słoneczniki i znieruchomiały w rozkwicie, czekając aż natura ześle im pszczoły. Mogły tak czekać tysiące lat. I czekały. Było ich sporo, tych planet sprowadzonych przez ludzkość do roli wentyli bezpieczeństwa, dla rozładowania narastających w jej łonie napięć. Więcej niż obiecywali najśmielsi astronomowie pierwszej połowy trzeciego tysiąclecia. Więcej niż Ziemia mogła i chciała objąć zewnętrzną strefę swojego świata. Czwarta, z jej bujną i cichą biosferą, nie była dla mnie niczym nowym. Może tylko w krajobrazie nieco bardziej niż w innych miejscach przypominającym nasze azjatyckie rezerwaty. Ale to nieistotne. Nowe było to, że pomyślałem o niej, jako o planecie życia. I że naraz stała mi się bliska. Nie przez kontrast z otoczeniem mojej bazy na pierwszym księżycu. Przeciwnie. Po raz pierwszy, siedząc za tym stołem, naprzeciw Piotra, ujrzałem ten glob bez związku z konkretną sytuacją. Jego glob. Jakby przestało się liczyć wszystko, co poprzedziło nasze spotkanie. Jakby ważne były tylko te drzewa, tlen w atmosferze, trawa i poszycie lasu, ze ścieżkami wydeptanymi przez małe zwierzęta podobne do jeży, jakie zaobserwował kiedyś Musparth. Życie. I nagła, przejmująca świadomość wspólnoty, przy której różnice stają się pozorne. Wspólnoty, obejmującej wszystkie światy. Ponad progiem materii ożywionej. Otworzyłem oczy i utkwiłem wzrok w jego twarzy. Siedział bez ruchu, lekko przechylony, z głową podaną w moją stronę. Nie uśmiechał się. Wyglądało, że szuka w moim wzroku czegoś, co pozwoliłoby mu nabrać pewności. Utwierdzić się w przekonaniu, że przelotne wrażenie, jakie odniósł, było naprawdę przelotne. Spojrzałem wyżej. Jego szerokie czoło znaczyły dwie wąskie fałdy. Nad nimi pasek jaśniejszej skóry i całkiem jasne włosy. Lekko wklęsłe skronie i silnie zarysowane oczodoły. Twarz człowieka, który nawykł do działania. Otwarta. Nakazem bywa dla mnie myśl, a nie potrzeba chwili. Jej kości rysują się twardo, budzą zaufanie. Żywa twarz. Także i teraz, kiedy patrzę na Piotra, tylko to się liczy. Życie. Coś więcej, niż życie drzew. Ale punkt wyjścia pozostał ten sam. I tak samo nieważne stają się różnice. Nawet te, które wobec pozornego ich braku tkwią głębiej, niż zwykła sięgać świadomość człowieka. Mój mózg. Jego mózg. Może stąd bierze się to wszystko? Moje myśli biegną torem przeciwnym do wszystkiego, co w życiu robiłem. Co akceptowałem, jako motywy działania i do czego dochodziłem, kształtując własną osobowość. A może to jest tylko tor równoległy? Inny? Jechałem tutaj z określoną nadzieją. Szybkiego powrotu. Naraz ten powrót przestał być ważny. W każdym razie jako ratunek przed samym sobą. Co więcej, nieważne stało się wszystko co kazało mi tak o nim myśleć. Guskin miał rację. Ci z oceanu, na Trzeciej, nie musieli wszczepiać kopiom ludzi niczego nowego. Wyłuskali tylko i zaktywizowali coś, co i tak siedzi w każdym człowieku. W naszej podświadomości. Tylko, że oprócz odruchu agresywności tkwi w nas całe mnóstwo innych. I zdajemy sobie z nich sprawę najczęściej, kiedy jest za późno. Te inne są ciekawsze. A co najważniejsze - silniejsze. Wstałem. Miałem teraz jedno pragnienie. Znaleźć się jak najprędzej w zaciszu mojej kabiny, na satelicie. Dokonałem odkrycia. I nie chcę go utracić. - Będę już wracał - powiedziałem. - Nie potrzebujecie czegoś z bazy? Potrząsnął głową. Przymknął powieki i uśmiechnął się. Znowu musiałem pomyśleć, że wie o wszystkim. Nawet, co teraz czuję. Co przeżyłem przed chwilą tu, przy tym stole. Szedłem już w stronę bramy, kiedy zdałem sobie sprawę, że o czymś zapomniałem. Zatrzymałem się. - Chce mi się pić - powiedziałem. - Mógłbyś mi dać wody? - Oczywiście - rzucił bez zdziwienia. Zawrócił i ruszył w kierunku głównego budynku. Poszedłem za nim. Kiedy zniknął w sieni, okrążyłem szybkim krokiem dom i nie przestępując progu laboratorium zajrzałem do wieży. Stanąłem jak wryty. Wieża urosła, prawda. Ale cała jej konstrukcja była tylko niewysokim daszkiem w porównaniu z głębią szybu, jaki wybito w obrębie jej fundamentów. Wybrali tyle ziemi, że starczyłoby jej na usypanie kopca. I zrobili to tak, że najczulsze automaty łączności nie przekazały mi jednego sygnału. Na pierwszy rzut oka zrozumiałem dlaczego zachowali tak daleko idącą dyskrecję. Mniej więcej do połowy wykopu wznosiły się częściowo tylko sklepione łuki i żebra rakiety. Statku, który po ukończeniu budowy, niewiele ustępowałby Idiomowi. Pod względem wielkości. Statku transgalaktycznego. Przebiegł mnie dreszcz. Poczułem na szyi zimne strużki. Jakbym nagle ujrzał przed sobą zjawę. Ten statek mógł być pięć razy większy. Posługując się materiałami i sprzętem, jaki miały do dyspozycji, kopie są w stanie zbudować korpus największej rakiety, jaka kiedykolwiek przemierzała przestrzeń. Mogą go opancerzyć tak, że żadne przyspieszenia w atmosferze nie dadzą mu rady. Zbudować pokłady i kabiny, sterownię, dysze, wszystko. Nie mogą tylko jednego: wystartować. Nawet posiadając szczegółowe schematy napędu, budowę akceleratorów musieli rozłożyć na pokolenia. Nie dwa i nie trzy nawet. Ale nie mieli tych schematów. Co zresztą mówić o akceleratorach. Każdy statek posiada kilkaset niezależnych i autonomicznych układów automatyki. Jeden taki układ mogli, pracując dzień i noc, zrobić w ciągu trzystu lat. Same obliczenia zajęłyby dziesięciolecia. Wstrząsnęło mną nie to, że pomyśleli o rakiecie. Że rzecz jest tak absurdalnie nierealna. Poczułem, że ziemia usuwa mi się spod nóg, kiedy zrozumiałem, że oni nie mogli choćby przez chwilę nie zdawać sobie z tego sprawy. Stanowili zespół uczonych. Specjalistów bardzo wysokiej klasy. Specjalistów ze stażem w bazach kosmicznych. Ale to nie było moje drugie odkrycie tego dnia. Ono tylko uzupełniało obraz, jaki utrwalił się w mojej świadomości. Zdążyłem przejść połowę drogi, dzielącej wieżę od domu, kiedy ukazał się Mogue, niosąc naczynie z wodą. Chwilę szukał mnie wzrokiem, wreszcie usłyszał widać kroki, bo zwrócił się w stronę, z której nadchodziłem. Przez jego twarz przebiegł grymas. Postąpił pół kroku i zatrzymał się. Stał tak czekając aż podejdę, po czym bez słowa; podał mi kubek. Piłem długo