To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Od samego początku prześladowały nas niepowodzenia. Wpłynęliśmy w strefę północno-wschodniego wiatru, który ochlapywał nasze bluzy cebrami deszczowej wody. Kiedy dotarliśmy do wodospadu na rzece Androscoggin, tam gdzie ludzie Pawła Higginsa rozbijali niegdyś wigwamy, zastaliśmy pustkę. W rozszczepionym kiju. zatkniętym w ziemię, tkwił kawałek kory. Z rysunków na korze wynikało, że miasto przeniesiono na południowy brzeg stawu Cobosseecontee, który leży gdzieś w połowie drogi między rzekami Androscoggin i Kennebec. Doszliśmy do Cobosseecontee i wzdłuż krętych brzegów popłynęliśmy ku abenackiemu obozowi. Zastaliśmy tam tylko kobiety, dzieci i starców. Ze starcami wypaliliśmy fajkę. Opowiadali, że z Gardinerstown przybył niedawno Reuben Colburn, widział się z Pawłem Higginsem i przedstawił mu swój plan. Higgins miał wraz z wojownikami udać się do Cambridge i ofiarować pomoc generałowi Waszyngtonowi. Wysłuchawszy tej propozycji, Higgins zrazu się wzbraniał, pamiętając, że mnie przyrzekł pomoc. Ale Colburn mu oznajmił, zapewne nie bez racji, że zyska większe uznanie, jeżeli osobiście zjawi się w Cambridge, a rozkazy, które ja mógłbym wydać, i tak będą tylko powtórzeniem rozkazów, wydanych przez wielkiego wodza w Cambridge. Wobec tego Natawammet i ja zostaliśmy na wybrzeżach Cobosseecontee, oczekując powrotu Higginsa i zabijając czas polowaniem na jelenie i kaczki. Wiedziałem, co myśli generał Waszyngton o Indianach, obawiałem się więc, że nie zostaną przyjęci w Cambridge z otwartymi ramionami i że jeżeli nie zdobędę się na jakiś stanowczy krok, będziemy w chwili niebezpieczeństwa na próżno wzywać ich pomocy. Na trzeci dzień po południu wróciliśmy z przeciwległego wybrzeża stawu, wioząc dwa wielkie jelenie-ósmaki. Wyładowaliśmy je na brzeg i zabraliśmy się do zdzierania skóry i ćwiartowania, otoczeni gromadą jazgoczących kobiet i hałaśliwych dzieci. Nagle zapadło milczenie. Kobiety rozpierzchły się po krzakach, jak kurczęta na widok jastrzębia. Podniosłem głowę i ujrzałem Pawła Higginsa, w nogawicach tylko i zapasce. Stał na brzegu, podparty w biodrach, i patrzył na mnie spode łba, zamiast, jak dawniej, podbiec i po przyjacielsku trzasnąć mnie w plecy. Za nim tłoczyło się ze dwudziestu Abenaków, wszyscy posępni i nachmurzeni. A więc moje obawy się ziściły. Przywitałem Higginsa jak najwyszukańszymi słowami, szeroko rozwiodłem się nad ucztą, która nas czeka, nad zwierzyną i smalcem szopowym, w które zaopatrzyłem obóz podczas jego nieobecności. Natychmiast poszedłem po lusterka, szydła i nożyczki, dary przeznaczone dla Assaguntikuków — przedmioty bardzo potrzebne Pawłowi. Dawno już nie strzygł sobie włosów ani brody, tak że wyglądał bardziej na chodzący krzak jałowcowy niż na człowieka. Lubiłem Pawła Higginsa, wbrew zarzutom, jakich mu nie szczędzili biali koloniści. Nie podobało im się, że tak często zmienia żony, że bierze sobie jakąś squaw i po upływie trzech lat ją odstawia. Nie zauważyłem jednak, aby squaw miały mu to za złe. Myślę też, że ci spośród białych, którzy najdostojniej byli zgorszeni jego rozwiązłością, postępowaliby w ten sam sposób, gdyby nasze prawo małżeńskie było takie łagodne, jak u Abenaków. Był dzieckiem, kiedy go porwali Indianie, niewiele więc zdążył nabyć przywar białego człowieka. Nie klął. nie pił, nie obmawiał sąsiadów. Trudno było po nim poznać, że jest biały. Cerę miał spaloną słońcem na brąz. a po angielsku mówił miękko jak Abenakowie, a nie nosowo i gardłowo, jak nasi Nowoangielczycy. Tak czy owak, dobrze się czułem w jego towarzystwie. Znając moje usposobienie, nie obciążał mnie odpowiedzialnością za afront, którego doznał. Kiedy zasiedliśmy do wspólnej biesiady, panowała między nami zupełna harmonia. Z goryczą mówił o swojej podróży do Cambridge. Było z nim dwunastu wojowników i Swashan sachem z Santa Francis, również, aby walczyć przeciwko Anglikom. Kiedy dopuszczono ich przed oblicze wielkiego wodza Waszyngtona, Higgins przemówił zwięźle i treściwie, oświadczając, że Assaguntikukowie przez wiele lat żyli w zgodzie z sąsiadami, a teraz, zasłyszawszy, że wolności kraju grozi niebezpieczeństwo, przybywają, aby współdziałać w jej obronie. — Wysłuchawszy moich słów — opowiadał Paweł — wielki wódz podziękował nam bardzo pięknymi słowami i powiedział, że jeśli usługi nasze okażą się potrzebne, da znać