To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pani Barbara włożyła mu pod pachę termometr i, siedząc na krawędzi łóżka, przytrzymywała niespokojne ramię. Kiedy wyjęła i wypatrzyła pod światło lampy lśniący słupek rtęci, zachwiała się na nogach. Wskazywał 40 stopni gorączki. Natychmiast posłała Banasiaka po doktora. Nieznanów był stąd bliżej niż z Serbinowa i doktór Wettler zjawił się jeszcze przed nocą. Nieduży, z nadmiernie wypukłą piersią i długim tułowiem na krótkich nóżkach, stał przecierając binokle i uspokajał: - No, no, no... Tylko się nie przerażać. Gorączka? Nieprzytomny? A któż ma mieć gorączkę, jak nie chorzy? Nie ma jeszcze nieszczęścia. Ach, nerwy, nerwy... Zbadawszy Bogumiła Niechcica, który go nie poznał, doktór Wettler zarządził natychmiastowe postawienie baniek, a wyjąwszy z torby niklowaną wanieneczkę i spirytusową maszynkę, sam wygotował sobie szprycę do zastrzyku. Na niecierpliwe pytania pani Barbary odpowiedział cokolwiek zafrasowany: - Stan jest o tyle poważny, że nie można go lekceważyć. Ale nic groźnego jeszcze nie widzę. Lewe płuco... - Zapalenie płuc! - załamała ręce pani Barbara. - I co? I zaraz płacz? No, no, spokoju, droga pani... Tu trzeba zimnej krwi. O ile nie zajdą komplikacje, to przebieg zapowiada się normalnie. Serce trochę zmęczone, ale jeszcze mocne. Powinno wytrzymać. Damy zaraz kamforę i zapiszemy ją też w proszkach. Myjąc ręce i narzędzia po dokonaniu zastrzyku, doktór pytał: - Z czego mąż pani ma w piersiach pod prawym obojczykiem takie zagłębienie? Tam żebro musiało być kiedyś złamane. - To w powstaniu... Był pchnięty bagnetem... - Aha... To i te blizny... Naliczyłem na piersiach i na plecach coś koło dwudziestu blizn. Także na szyi z boku głęboka szrama... To musiał być żelazny organizm, żeby po takim upływie krwi... Czy nie chorował nigdy na płuca? - Nie. Dopiero w ostatnich latach kaszlał dużo. Ale myśleliśmy, że to od papierosów. - No. Tam pod tą dziurą od bagnetu płuco jest zwapniałe. Mamy też początki rozedmy. Żelazny organizm... Żelazny organizm... Doktór kręcił głową, a rozejrzawszy się, przeszedł na inny temat: - Dwór tu macie państwo pakowniejszy niż w Serbinowie. No i całe otoczenie ładniejsze. A cóż Woynarowski? Na starość został mieszczuchem? O, widzi pani, ten człowiek ma w piersiach popsuty zegarek zamiast serca. I żyje. Według tego, co my, lekarze, o nim wiemy, powinien gryźć ziemię już od jakichś dziesięciu lat. Pani Barbara czepiła się tej rozmowy o postronnych rzeczach jakby świadectwa, że Bogumiłowi nie grozi jeszcze ostateczne niebezpieczeństwo. - Woynarowski - rzekła - prowadzi taki spokojny tryb życia. Nawet nie wiem, czy kiedy wyszedł w pole... Bańki postawiła panu Szczepanowa. Doktór odjechał koło północy, obiecawszy zbudzić w Nieznanowie aptekarza i kazać zaraz przyrządzić lekarstwa, tak by je Banasiak mógł, jadąc z powrotem, zabrać. Pani Barbara położyła się na kanapie w pokoju męża. Zaczynała drzemać i zrywała się z niedorzeczną chęcią zbudzenia Bogumiła, by przyszedł dodać ducha, pomóc w nieszczęściu. Lecz to właśnie Bogumił jęczał przez sen i potrzebował pomocy. O drugiej Banasiak przywiózł lekarstwo. Kiedy Bogumił się poruszył, pani Barbara podeszła do niego z rozpuszczonym we wodzie proszkiem. - Wypij to, Boguniu. Wypij, kochany. Bogumił spojrzał na nią rozanielonymi oczyma. - Czy ja zachorowałem? - zdziwił się. - I ty nie śpisz? Mój Boże. Zrobiłem ci tyle kłopotu. Serce pani Barbary wezbrało dziękczynieniem. Był przytomny. - Zachorowałeś, ale już ci jest lepiej. Wypij tylko lekarstwo. - Lekarstwo? - uśmiechnął się. - Skąd masz lekarstwo? Czy to był doktór? Do mnie... doktór? - Był i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Wypij do dna. - Gorzkie. - I Bogumił znów się uśmiechnął. - Zrobiłem ci tyle kłopotu - powtórzył. - Takie koszty. Połóż się spać, jedyna. Nie gniewaj się... ja cię nie dam zlicytować... Nie dam - zamajaczył. - O czym ty mówisz? - stropiła się pani Barbara. - Ja się żadnej licytacji nie boję. Nad ranem Bogumił zaczął kaszleć i jęczeć. Koło południa gorączka znów się podniosła do 40 stopni. Po obiedzie przyjechał doktór Wettler z felczerem, który puścił krew. Nazajutrz i następnego dnia Bogumił odzyskiwał przytomność tylko o tyle, że poznawał żonę. Uśmiechał się do niej rzewnie i mówił: - Przeprowadzkę urządziłem ci przecież jak się należy. Dom odnowiłem. Czegóż ty jeszcze się martwisz? - Ja się niczym nie martwię, Bogunieczku. Niczym a niczym - zapewniała i łzy gniotły ją w gardle. Czwartego dnia doktór Wettler powiedział: - Nie mogę taić, droga pani, że wywiązał się proces ropny. Stan nie jest beznadziejny, ale groźny. Zwłaszcza że idzie o lewe płuco... Nazajutrz odbyło się konsylium z doktorem Smołowiczem, z którym przyjechali do domu Tomaszek i Emilka. Bogumił nie poznał dzieci. Szóstego dnia Ostrzeńscy i Holszańscy przysłali z Kalińca Bazylego dowiedzieć się o zdrowie i przyjechała pani Ksawera z Siąszyc. Przywiozła parę butelek starego wina. Wiadomość o chorobie nowego właściciela Pamiętowa rozeszła się już po sąsiedztwach. Bogumił nie był przytomny w czasie tej wizyty i dawna panna Woynarowska tylko chwilę z progu patrzyła na człowieka, do którego powiedziała była kiedyś: - Zejdź mi z oczu. - Ale cofnąwszy się do pokoju pani Barbary wyraziła gotowość czuwania z nią przy chorym. Chętnie będzie przyjeżdżać na noc lub kiedy trzeba. Pani Barbara dziękowała; nie, nigdy nie śmiałaby jej tak trudzić. Zwłaszcza teraz, kiedy już córka jest w domu. - Córka państwa wyszła za mąż za pana Śniadowskiego? - spytała nieoczekiwanie zmienionym głosem pani Ksawera. - Tak. Ale to druga. - Pani Barbara zdziwiła się