To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Są zupełnie identyczne. Tak szybko następują jeden po drugim, że morze nie ma czasu się uspokoić. Tak długo już chybotaliśmy i obijaliśmy się, że coś stałego, jakiś przedmiot nieruchomy wydaje się mytem, rzeczą niepojętą zgoła. W poprzednich inkarnacjach zdarzało mi się widzieć rzeczy nieruchome... ba, ale było to w poprzednich inkarnacjach. Dwa razy w ciągu ostatnich dziesięciu dni docieraliśmy do Skał Diego Ramirez. Ale według zliczenia jesteśmy znów o dwieście mil na wschód od nich. Dwa razy nas morze kryło po pokrywy luk. Sześć mocnych żagli z najgrubszego płótna, zwiniętych i przywiązanych podwójnymi rabandami, wichry ściągnęły i wysiepały z rej. Często marynarze bywają tak słabi, że tylko połowa z nich może się stawić na wezwanie całej załogi. Lars Jacobsen, który złamał nogę na początku podróży, został zbity z nóg przez falę i nogę złamał na nowo. Ditman Olansen, Norweg, o którym Mr. Mellaire mówił, że „widzi czerwono" wpadł ostatniej nocy w Berserkerowską pasję i pobił pół kasztelu. Wada opowiada, że ledwie mu podołali. Uległ dopiero, gdy hurmem na niego rzucili się trzej marynarze, Fitzgibbon i Gilder, Londyńczyk z Malty i Steve Roberts, cowboy. To wszystko działo się w wachcie Mr. Mellaire. W wachcie Mr. Pika zaszła tylko zmiana na gorsze, bo John Hackey, łazik z San-Francisco, który walczył uparcie z bosmanmatami, poddał się wreszcie przemocy i przyłączył się do bandy. A nie dalej, jak dziś rano Mr. Pike wyciągnął za kark Charlesa Davisa z kasztelu, zastawszy go na wykładaniu zasad prawa nieszczęsnym współtowarzyszom. Mr. Mellaire, nawiasem mówiąc, pozostaje nadal w nieprzyzwoicie - zażyłych stosunkach z bosmanmatami. I wciąż nic ważnego nie zaszło. Charles Davis nie umiera. Przeciwnie, zdaje się nabierać ciała. Nigdy nie omieszka stawić się na posiłek. Przy najgorszej burzy ukazuje się w tej porze ze swej śródokrętowej nory. Często, stojąc za płótnem ochronnym u zrębu rufy, gdy po pokładach toczą się lodowate wodozwały, widuję go, wykradającego się pomiędzy dwoma falami ze swej kabiny z talerzem i dzbankiem w ręku i zataczającego się na dziób do kambuza; idzie po jedzenie. Doskonale zna się na ruchach okrętu i nigdy nie widziałem, by się porządnie skąpał. Parę razy byłem świadkiem, jak piana go opryskała, lub fala sięgnęła mu po kolana, ale naprawdę go nie ma, gdy wielki grzywacz wali się na pokład. ROZDZIAŁ XXXVII Niesłychane wydarzenie dzisiaj! Przez pięć minut, w południe, słońce naprawdę było widoczne. Ale co za słońce! — blady, zimny i mdły krąg, który, kul-minując, stał tylko na 9°18' ponad linią horyzontu. Jednak nie upłynęło i godziny, już musieliśmy skracać żagle i zataczaliśmy się znowu w łopocącym śnieżnymi skrzydłami południowo-zachodnim sztormie. Cokolwiek wam czynić wypadnie, zyskujcie przybliżenie zachodnie! Przede wszystkim przybliżenie zachodnie! — wskazówkę tę pokolenia żeglarzy po wielu smutnych doświadczeniach z Hornem przekazały potomnym. Rozumiem teraz, dlaczego kapitanowie okrętów, którym udało się schwycić wiatr pomyślny, nie spuszczali tu łodzi, kiedy marynarz wypadł za burtę. Przylądek Horn jest nieubłagany i tylko nieubłagani ludzie mogą dokoła niego się przebić ze wschodu na zachód. A my wciąż nie czynimy postępów na zachód. Wiatr zachodni dmie wiecznie. Słucham z niedowierzaniem, gdy Mr. Pike, albo Mr. Mellaire opowiadają o czasach, gdy wschodnie wiatry dęły w tych szerokościach. To niemożliwe. Od wieków wiecznych wiał tu wicher zachodni, wicher z zachodu nadlatywał za wichrem, bo po cóżby stało na mapach morskich: „Wielki Zachodniego Wiatru Dryf". My z rufy jesteśmy skołatani, a cóż dopiero mówić o marynarzach. Są wyprani z wszelkiej mocy, rozwałkowani na ciasto, obsypani wyrzutami i wrzodami. Nie zdziwiłbym się, gdyby Kapitan West koniec końców zawrócił i pognał na wschód, by drogą naokoło świata dostać się do Seattle. Ale Margaryta uśmiecha się, potrząsa głową i utrzymuje z całą pewnością, że ojciec jej na pewno opłynie przylądek i osiągnie 50° szerokości na Pacyfiku. Jak Charles Davis może być w tej nawilgłej, lodo watej, zaciekłej i oblazłej z farby kabinie na śródokręciu przechodzi mój rozum; tak samo jednak przechodzi mój rozum, że nieszczęśni marynarze w nieszczęsnym kasztelu nie zalegną w swych kojach i nie czekają śmierci, albo. po prostu nie wypowiedzą posłuszeństwa. Minął jeszcze tydzień i dziś wedle obserwacji jesteśmy o sześćdziesiąt mil na południe od Cieśniny le Maire. Znowu tłuczemy się pod skróconymi żaglami, idąc lewym ciągiem. Barometr spadł do 28.58 i nawet Mr. Pike przyznaje, że burza, z którą się poramy, to jeden z najgorszych sztormów, jakie przechodził w okolicach Hornu. W bardzo odległych czasach żeglarze zapędzali się między lodowce Południowego Oceanu Antarktycznego po 64°, a nawet 65°, by przy pomyślnym wirażu wiatru z karkołomną szybkością zsunąć się na północ. Ale od dawna już kapitanowie zmienili taktykę i trzymają się lądu. Doświadczenie stu tysięcy podróży dokoła Przylądka Grzmotu wykazało, że to najlepszy system. Więc Kapitan West trzyma się lądu. Żegluje lewym ciągiem, aż okręt, dryfując ku powietrznej, znajdzie się w niebezpiecznym sąsiedztwie lądu, wówczas przeprowadza go na przeciwny ciąg i dryfuje na pełne morze. Męczy mnie, co prawda, ta szalona chwiejba w miotanym przez burze po lodowatym morzu okręcie, a jednocześnie nic sobie z tego nie robię. W sercu mym zapłonęło nagle wielkie, życiodajne światło. Czuję się zdolnym do wielkich rzeczy. Znalazłem w sobie źródło większego zadowolenia, niźli można je znaleźć w papierowym królestwie książek. Coś się we mnie zmieniło, a instynkt mi mówi, że zmiana to najgłębsza, jaka może zajść w mężczyźnie. Pokochałem kobietę. Nie wiem, czy ona dba o mnie. Nie o to chodzi. Chodzi o to, że sam uniosłem się na szczyt uczuciowości, dostępny dla mężczyzny. Kulminuję