To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Napiszę na niej list do Lidii — wiesz, to moja koleżanka w Paryżu. Obiecałam jej oryginalną pamiątkę z Wenecji. — Od wielu miesięcy nie trzymałem już ołówka w ręku. Zrobię coś niemożliwego! — zaprotestował. — Ach, co mi do tego, byłem obietnicy dotrzymała. Pójdziesz tam rano i zaczekasz na mnie. Przyjdę po ciebie i pojedziemy na Lido. Filip uśmiechnął się na tę dziecinną zachciankę, ale znowu nie próbował odmówić. Zresztą była serdeczna jak rzadko, więc gotów był iść do Palazzo choćby zaraz. Rano, gdy się baronowa zbudziła, nie było go już w domu. Uśmiech zadowolenia i szyderstwa mignął po jej twarzy, zamruczała: — Ano, kto mu winien, że głupi! Układała plan rozmowy z mężem i oczekiwała go niecierpliwie, nasłuchując na każdy ruch w domu. Nie wstawała ani myślała o ubraniu się, tylko raz wraz spoglądała w lustro przybierając rozkoszne pozy i spojrzenia. Punktualnie w południe zjawił się Faustanger. Gdy go wezwano do sypialni, zawahał się sekundę, potem ręką machnął i poszedł za subretką, która mu otworzyła drzwi i natychmiast je za nim zamknęła. Rotmistrz już odzyskał swobodę. Obejrzał pokój urządzony zbytkownie i rzekł siadając bez ceremonii na krześle jak na koniu: — Tym tempem jadąc prędko swojemu gachowi uszyjesz torbę. Wiesz co, dla takiego kiełbia szkoda się kompromitować. Mocnom ci zobowiązany, że nie używasz mojego nazwiska, a to bym się musiał wstydzić! — Nie ciekawam pana uwag i komentarzy. Zdaje się, że nie mamy sobie nic do wyrzucenia wzajemnie. Pańska towarzyszka również niewarta tylu zachodów. Można taką taniej dostać. Ale do rzeczy. Miała być rozmowa o rozwodzie. — Właśnie. Teraz pora na to. Mogę go udzielić z całą przyjemnością. — Może aby poślubić pannę Lili Fanchon? — A choćby! Nie będę miał żadnych złudzeń ani rozczarowań. I zaczął gwizdać przez zęby. Baronowa przeciągnęła się ruchem rozkosznym i uśmiechając się rzekła: — O, co za poza niezręczna! Nie udawaj, bo ci nie do twarzy. Chodź bliżej, możesz pocałować. Faustanger skoczył jak rozjuszony tygrys. — Ja? Chodź bliżej! Cha, cha! Dobra sobie! To ty mi do nóg i na kolana! Zapominasz, że się role zmieniły! Pisałem ci, żebyś gachów przegnała na cztery wiatry. Nie spełniłaś, teraz cierp! Ja tyle dbam o ciebie co o robaka pod nogą. Rozdepcę i dalej pójdę. — Albert! — krzyknęła. — Milcz! Łaski proś i rozkazy spełniaj. Byłem ci sługą, kochankiem, mężem — deptałaś mnie. Teraz, jeśli chcesz pana i kata, to nim mogę być. Niczym innym! Jesteś nędznicą bez czci i wiary; ale że moje nazwisko nosisz i dużo mi od ciebie się należy, więc cię przyjąć mogę. Tylko zanim się na to zdecydujesz, dobrze się namyśl, bo ci oddam za wszystko. Pamiętaj! Oczyma jej groził i — smagał pochylony naprzód, miał ruch tygrysa gotowego do skoku. Baronowa wzroku z niego nie spuszczała: dyszała, jakby ją ten szał upajał. — Czegóż żądasz? — spytała mętnym tonem. — Żebyś wobec swego gacha i matki na kolanach prosiła mnie o łaskę i przebaczenie i wyznała mi swoją miłość. — Oszalałeś! To niemożliwe. Powiedz mi, gdzie mam się udać do twoich dóbr, a jutro tam ruszę. — Doprawdy? — zaśmiał się ironicznie. — I to ci chodzi po głowie! Chcesz być co rychlej kasztelanką, a mnie przedstawić jako głupca i naiwnego. Za późno! Zrobisz tak, jak ci każę, albo dostaniesz rozwód. Rozumiesz, że dadzą mi go bez wielkiego starania. Ułatwiłaś mi interes swym prowadzeniem się i to dowodzi, żeś nie tak sprytna, jak się wydajesz. Roześmiał się i wstał. — Zresztą, jak sobie chcesz. Dla mnie teraz świat cały otwarty, dla ciebie coraz ciaśniej, więc pomyśl i rozważ. Jutro wyjeżdżam do Monako. Jeśli się zdecydujesz, daj mi znać. Będę czekał dwa tygodnie. Baronowa umilkła i magnetyzowała go wzrokiem. Faustanger oczu z niej nie spuszczał, ale czuł, że długo nie wytrzyma, więc nadrabiając miną ukłonił się z daleka i wyszedł. Na schodach odetchnął głęboko i otarł czoło i oczy. — Szatan kobieta! — zamruczał. — Już drugi raz nie pójdę do niej na trzeźwo. Musi mi Oryż dodać rezonu. A to — gotówem przegrać! Ale Oryża nie zastał. Od rana siedział i on w Pałacu Dożów i szkicował ten sam obraz, co Filip, patrząc ze złośliwą radością, jak tamtemu robota nie szła. Rzeczywiście Osiecki zupełnie stracił wprawę i oko, przy tym roztargniony był i czym innym zajęty, coraz bardziej tracąc cierpliwość w miarę upływających godzin. Nareszcie mniej więcej szkic ukończył i ruszył do domu. Baronową zastał w łóżku rozgrymaszoną i kwaśną. Skarżyła się na wilgoć i newralgię, na nudy i ciszę. Chciała zmiany: na szkic ledwie spojrzała i odrzuciła go. — Mam dosyć Wenecji. Chcę innego życia! Wszystko tu mi obmierzło. Żałuję, żem wyjechała od matki. Miałam tam towarzystwo. — Możemy ludzi poszukać, świat wielki! — zaproponował natychmiast. Uśmiechnęła się wesoło. — Tyś idealny człowiek. Kocham cię, uwielbiam za poczciwość! Jedźmy na Riwierę. Tam tak cudnie, tak wesoło. — Jedźmy, ale gdzie? — Do Nicei. Tam najtaniej i najwygodniej. O, ja się robię oszczędna! Zobaczysz, jak umiem byle czym się obchodzić. Wierzył we wszystko, co mówiła, uśmiechając się i pieszcząc. Znał ją taką, jaką sobie wymarzył, widział to, co sam czuł. Nie dała mu zresztą czasu do namysłu. Gorączkowo zaczęła się pakować, śpieszyć, naglić do wyjazdu. Nie chciała czekać następnego dnia. Wyjechali tegoż wieczora, zostawiając pałac na opiece obcej służby, a rachunki — przepłacone skutkiem pośpiechu. Mniejsza o takie drobiazgi, ale baronowa postawiła na swoim — uprzedziła męża w Monako