To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Przy pracy dzień upływał szybko. Obaj chłopcy pośpiesznie zjedli kolację i niecierpliwie wyglądali uroczystości z okazji pięćdziesiątego wieloryba zabitego przez Leifa. Ponieważ w messie oficerskiej nie pomieściliby się wszyscy, uroczystość odbyć się miała w kubryku, obszernym pomieszczeniu dla załogi. Jenik znalazł się tam po raz pierwszy, rozglądał się więc ciekawie. W dużej kajucie wzdłuż ścian porozwieszane hamaki, pod nimi szafki z osobistymi rzeczami, pośrodku kabiny długi stół z ławkami po obu stronach. Nieco dalej wspólna umywalnia. Leifa posadzono pośrodku stołu, naprzeciw usiadł kapitan wraz z Horgenem i obu chłopcami, członkowie załogi zajęli swe zwykłe miejsca za stołem. Kucharz wniósł na stół wielką wazę ponczu, miły zapach wypełnił całą kabinę. Finn już oblizywał się z wielkiej ochoty, bardzo mu jednak zrzedła mina, gdy ojciec wlał mu tylko trzecią część kieliszka. Potem starał się językiem wylizać z niego ostatnią kropelkę smacznego napoju. Zrezygnował z tego dopiero wtedy, gdy ojciec skarcił go surowym spojrzeniem. — Za zdrowie Leifa wszyscy: skool!15 — wzniósł toast kapitan, a piętnaście głosów zawtórowało mu z radością. — Życzę mu tak długich lat życia, by zdążył upolować dalszych pięćdziesiąt wielorybów, dopełnić ich liczbę do całej setki! — serdecznie życzył staremu bosmanowi młody oficer, a okrzykami wtórowała mu załoga. Pełna zmarszczek twarz starego bosmana roztajała uśmiechem szczęścia. Z kolei on podniósł w górę kieliszek za zdrowie obecnych. — Serdecznie wszystkim dziękuję — rzekł wzruszony odstawiając kieliszek. — Zwłaszcza panu porucznikowi Horgenowi! Zęby jednak pańskie życzenie się spełniło, musiałbym żyć co najmniej tak długo jak Matuzalem — zakończył z westchnieniem. Kapitan znowu napełnił mu kieliszek. — Ba, nie wrócą już te czasy, gdy na tych wodach wieloryby płynęły jeden za drugim — ciągnął Leif napychając fajkę. — Żeby tak prawdę powiedzieć, to tego ja nie pamiętam, słyszałem tylko od dziadka. Młodszy byłem wtedy niż Finn. — Zasadniczo to i wasz dziad też nie mógł tego pamiętać — wtrącił kapitan. — Ma pan rację, kapitanie, on też słyszał o tym tylko od swego dziadka, chociaż i za jego pamięci łowy na tych wodach bywały obfite. Ale najwspanialsze dla wielorybników czasy to wiek siedemnasty, kiedy to można było nawet i trzy tysiące sztuk wielorybów złowić w ciągu jednego sezonu. Sami Holendrzy wywozili stąd zdobyczy za jakichś piętnaście milionów guldenów na jeden sezon. — Ile to było na nasze pieniądze? — pytał zaciekawiony młody, jasnowłosy marynarz. Odpowiedział mu ogólny śmiech obecnych. — Blisko miliard naszych koron norweskich — odparł Horgen. Wokół stołu rozległy się okrzyki zdumienia. — Dopiero byłyby udziały, co, Haraldzie? — zakpił któryś starszy marynarz z jasnowłosego młodzika, który osłupiał z wrażenia. — Ech, wtedy się żyło! — przerwał mu Leif. — Na skalistej wysepce zachodniego Spitsbergenu, wysoko pod osiemdziesiątym równoleżnikiem, pobudowali Holendrzy całe polarne miasto. Latem mieszkało tam ponad 18 000 ludzi. Wiecie, jak się nazywało? Smeerenburg — Miasto Tranu! Sternik zauważył, że to wcale odpowiednia nazwa. — Wesoło się tam żyło — ciągnął dalej bosman. — Sami wiecie, co to marynarz potrafi, gdy ma dużo pieniędzy. — Nie zapomnijcie dodać, Leif, że i łatwo się tam umierało — wtrącił kapitan. — Tak, to prawda — zgodził się Leif. — Świetnie żyłoby się na północy, żeby nie szkorbut, straszna choroba polarna. Koło Wyspy Amsterdamskiej, na której stało Miasto Tranu, jest taka mała, skalista wysepka; nosi ona ponurą nazwę: „Wyspa Zmarłego Człowieka”. Chowali tam ludzi setkami. Sam nawet widziałem ich trumny. Głęboko grzebać nie mogli, bo to kraj wiecznego mrozu, latem ziemia rozmarza ledwie na piętnaście centymetrów, więc kiedy śniegi stopnieją, trumny wystają z ziemi do połowy... Dziś jeszcze można odczytać na nich holenderskie napisy, zachowały się jakby wypisane wczoraj, a nie przed trzystu laty. — Nie tylko trumny, ale i kości ludzkie poniewierały się tam przez wiele lat — wtrącił cieśla. — Sam je kiedyś widziałem. — Słuchajcie, Leif — kapitan widząc przerażone oczy Finna starał się zmienić temat rozmowy — gdzie upolowaliście najwięcej wielorybów? — Wiadomo: na południu, kapitanie, pod biegunem południowym. Tam pewnie jakichś trzydzieści pięć sztuk, dziesięć koło wybrzeży Grenlandii, a tylko pięć tutaj, na wodach Morza Barentsa. Tam w dole sporo jest jeszcze wielorybów, ale wnet wybiją je i tam, podobnie jak tutaj. — Teraz państwa morskie zainteresowały się problemem wielorybnictwa! Wprowadzają okres ochronny, przepisy określające wielkość sztuk łownych, zawierają umowy międzynarodowe w sprawie ochrony wielorybów — zaczął wyjaśniać Horgen. — I pan sądzi, że to coś pomoże? — przerwał mu szorstko Leif. — Widział pan już takiego myśliwego, co zobaczywszy wieloryba zastanowi się, zacznie sobie przypominać obowiązujące przepisy? Bo ja nie! Nie zna pan ludzi!... Dawniej można było się spodziewać, że wyniszczanie wielorybów nie pójdzie w takim tempie, bo tam na dole, pod biegunem południowym, łowiska mieliśmy tylko my i Anglicy, a wszyscy inni — z wyjątkiem Francuzów, którzy się tym nie interesowali — nie mieli tam przecież wybrzeży. A teraz, kiedy buduje się pływające bazy do wytapiania tranu, to już wszystko jedno. Każdy może sobie przypłynąć i poza trzymilowym pasem wód przybrzeżnych polować na wieloryby. Ląd im niepotrzebny, przerabiają wieloryby od razu na statku. — Jak oni go tam wciągają? Taki wieloryb musi być bardzo ciężki? — wtrącił nieśmiałe pytanie Jenik. — Zgadłeś, chłopcze, bardzo jest ciężki — odparł Leif