To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Halef! — zawołał. — Czy widzisz ten wąwóz? — Widzę — odparł zapytany pokornym tonem. — Tam będziemy dziś nocować. Byłeś już ze mną w Hararze kilka razy. Czy pamiętasz drogę? — Pamiętam, emirze. — To dobrze. Od wąwozu niedaleko do Elaoda, a stamtąd tylko godzina jazdy do rezydencji sułtana. Jedź szybciej i zamelduj, że ja przybędę jutro rano. Helef posłuchał, odwiązał wielbłąda, następnie wskazał na lektykę i zapytał bardzo cicho: — Czy mam powiedzieć sułtanowi, co przywozimy? — Powiedz, że wieziemy wspaniale chińskie jedwabie, miedź, ołów, broń, cukier i papier. Powiedz, że chcemy to wszystko zamienić na tytoń, kość słoniową i szafran. Ale o niewolnicy nie mów ani słowa. — Czy mam zabrać ze sobą haracz? — Nie. Sułtan nigdy nie ma dość daniny. Jeżeli teraz poślę mu cokolwiek, później zażąda nowych podarunków. No, jedź już! Helef wykonał polecenie, a karawana skierowała się w stronę wąwozu. Gdy jeźdźcy zsiedli z wielbłądów, słońce skryło się za horyzontem. W tych stronach zachód słońca przychodzi już około szóstej wieczorem, godzinie, nakazanej przez Mahometa na wieczorną modlitwę. Wszyscy Beduini, w mniejszym lub większym stopniu zajmują się rozbojem, jednak równocześnie są tak religijni, że za największy grzech poczytują sobie opuszczenie jakiekolwiek modlitwy. Dlatego też członkowie karawany natychmiast rozpoczęli modły. Obrządek ten wymaga przede wszystkim umycia rąk. Ponieważ nie mieli wody, posługiwali się piaskiem, przepuszczając go przez palce, jakby to była woda. Ukończywszy modlitwę, zdjęli z wielbłądów ładunek, a także lektykę, po czym usiedli, by wypocząć po długiej i uciążliwej podróży. Kilku z nich zdjęło lektykę, ale osoba znajdująca się w środku, nawet nie wychyliła się zza firanek. Emir wziął kilka daktyli, nalał do skórzanego kubka trochę wody, podszedł do lektyki i uchylając zasłonę zapytał: — Chcesz jeść i pić? Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, ale kobieta przyjęła owoce i wodę. — Allach jest wielki, obdarzył mnie złą pamięcią — mruknął emir. — Ciągle zapominam, że nie rozumiesz naszego języka. Na znak, jaki uczynił kilku ludzi podniosło się z ziemi, by objąć wartę. Niewolnica w każdej chwili mogła uciec, a także wróg, którego w tych okolicach nie brakowało mógł znienacka napaść na karawanę. Wkrótce cały obóz pogrążył się w głębokim śnie. Halef tymczasem przybył do miejscowości, o której była mowa i nie zatrzymując się pośpieszył w kierunku Hararu. Bramy miasta zamykano zaraz po zachodzie słońca. Później nikt nie mógł bez zezwolenia sułtana ani wchodzić do środka, ani też wychodzić. Halef długo musiał kołatać do bramy, zanim pojawił się strażnik. — Kto tam? — zapytał zza drzwi. — Sługa sułtana Ahmeda Ben Abubekra. — Jak się nazywasz? — Imię moje brzmi: Hadżi Halef Ben Mehemmed Ibn Hulam. — Do jakiego szczepu należysz? — Jestem wolnym Somalijczykiem. Mieszkańcy Hararau gardzą Arabami i szczepem Somalijczyków, dlatego też strażnik powiedział: — Człowieka z Somalii nie wolno mi wpuszczać. Byłbym za to surowo ukarany, nie mogę z twego powodu zakłócać spokoju sułtana. — Z pewnością będziesz ukarany, ale wtedy, gdy nie zameldujesz mego przybycia. Dodaj jeszcze, że domagam się wpuszczenia i jestem posłańcem emira Arafata. Słowa te zastanowiły strażnika. Wiedział, że emir Arafat jest przywódcą karawan handlowych, z których sułtan ciągnie wielkie zyski. Dlatego powiedział: — Arafat? Spróbuję. Halef dopiero teraz zsiadł z konia. Strażnik pozostawił przy bramie drugiego strażnika, a sam udał się do pałacu sułtana. Pałac, to nie jest zbyt szczęśliwe określenie. Sławna, a raczej osławiona stolica, była niewielkim miasteczkiem otoczonym murem. Domy wyglądały jak murowane szopy, a „pałac” sułtana przypominał stodołę. Obok stała druga stodoła, z kamienia. Przez całą dobę dobiegał z niej dźwięk kajdan. Było to państwowe więzienie. Do jego głębokich piwnic nigdy nie docierało światło dnia. Wtrąceni tam więźniowie cierpieli straszliwe męki. Sułtan nie dawał im ani jedzenia, ani picia. A jeżeli nawet jakiś przyjaciel lub krewny przyniósł trochę wody i zimnej gęstej papki z mąki kukurydzianej, to i tak więźniowie umierali z wycieńczenia. Tronem potężnego monarchy, pana życia i śmierci tysięcy poddanych, była skromna, drewniana ława. Sułtan siadywał na niej zgodnie ze wschodnim zwyczajem, z podwiniętymi nogami. Albo pogrążony w bezmyślności albo też udzielał audiencji, podczas których każdy interesant był śmiertelnie przestraszony, wystarczył bowiem najmniejszy drobiazg, by sułtam popadł w złość i skazał go na ciężkie tortury lub śmierć. Obecnie sułtan także siedział na swym tronie. Na ścianie za nim wisiały stare, nie używane obecnie flinty, szable i żelazne kajdany, dowody jego nieograniczonej władzy. Przed sułtanem siedział wezyr w otoczeniu mahometan uczonych w piśmie. Z tyłu, na ziemi, widać było wynędzniałe postacie zakute w kajdany. Sułtan lubił wokół tronu mieć niewolników. Uważał, że uświetniają jego potęgę. Z boku stał jeden z takich jeńców, ręce i nogi miał skute łańcuchami. Był wysokim i chudym mężczyzną, ale każdy, nawet niezbyt bystry obserwator mógł zauważyć, że to starszy mężczyzna. Ubrany, a raczej odziany był w postrzępioną koszulę. Z całej jego postawy emanowała rozpacz, która pochyliła go do ziemi. Oczy pozbawione blasku i zapadnięte policzki wskazywały, że jest bardzo głodny, a do tego głęboko nieszczęśliwy. Zdawało się, że musiał coś powiedzieć, gdyż oczy wszystkich skierowane były właśnie na niego, nawet ponury i groźny jak u kota wzrok sułtana, spoczywał na nim. — Psie! — krzyknął na starca. — Kłamiesz nikczemnie