To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
I uwodziły wizerunkiem słonia, antylopy czy wybuchającą pośród nieskończonych piasków oazą. Ściany sklepu Biny Hechtkopf zdobiło kilka oprawnych w drewno oleodruków. Podczas kiedy matka kupowała liście laurowe i herbatę, Piotruś wstrzymywał oddech i wpatrywał się w oleodruki. Na jednym z nich żyrafa skubała liście akacji, której korona zawieszona była w pół drogi między sawanną i niebem. Cętki żyrafy układa- f ły się w niepodobny do niczego wzór, akacja zaś nie przy-' pominała żadnego znanego Piotrusiowi drzewa. Na innym oleodruku pasło się stado zebr, nie dostrzegając w trawie lwa, który gotował się do skoku. Na jeszcze innym — hinduski zaklinacz wężów grał na flecie, a kobra o spłaszczonej głowie wyginała uniesione ciało, nie czyniąc ani zakli-naczowi, ani podziwiającym jego kunszt gapiom krzywdy. Matka, dokonawszy zakupu, ciągnęła Piotrusia za rękę, nieodwołalnie kończąc dziejący się przed jego oczami niemy spektakl. — Niech sobie jeszcze popatrzy — zwracała się do matki Bina Hechtkopf, wydłużając Piotrusiowi chwilę fascynacji. Ta chwila była hojnym i bezpłatnym dodatkiem do zakupionych liści laurowych i herbaty. Byli już na Mleczarskiej, gdy matka przypomniała sobie, że ma kupić nici. Piotruś matki nie słyszał. W oczach miał żyrafę skubiącą liście akacji, zebry i kobrę posłuszną magii zaklinacza. W małym i mrocznym sklepie Biny Hechtkopf, znajdującym się naprzeciwko pompy na Rynku Solnym, mieścił się świat przedziwny: zagęszczony, zamknięty w słojach w postaci wysuszonych ziaren i liści. Świat, nad którym świeciło inne słońce, owiany wonnym wiatrem, daleki, niedostępny, zamieszkały przez inne zwierzęta i innych ludzi. Piotruś drżał, gdy wchodził z matką do sklepu, jak gdyby uchylając oszklone drzwi i przekraczając wytarty próg dopuszczany bywał do części tajemnicy o rzeczach niezwykłych. Ta część tajemnicy nie była niczym więcej niż aromatem goździków, wanilii i cynamonu, który wychynął z blaszanego pudełka, gdy Bina Hechtkopf podniosła wieczko. Wychynął i uleciał, rozwiał się, niewidzialny i nieuchwytny, jak cień wielobarwnej papugi, który zatrzepotał nad głową Piotrusia, matki i kupcowej. To Bina Hechtkopf była depozytariuszką pełni tajemnicy. Wystarczało, by sięgnęła ręką do słoika czy pudełka, a jej sklep 40 ł 41 zmieniał się w pustynię z karawaną wielbłądów, ciągnącą! pod rozpalonym słońcem. Pulchne, zdobne w złote pierścionki palce Biny Hechtkopf, z namaszczeniem, jakby były narzędziem kapłanki, unosiły pokrywkę, przechylały słoik i usypywały drobinę jego wonnej zawartości. Powietrze w sklepie gęstniało. „Niech sobie jeszcze popatrzy" — powtarzała z przyzwalającym uśmiechem kupcowa, gdy Piotruś z matką obok synagogi skręcali z ulicy Mleczarskiej w Bazyliańską. I wtedy, i teraz Bina Hechtkopf wydała się Piotrusiowi bardzo stara. Piotruś mrużył od światła oczy. W drodze do komina cegielni i wzgórz izbickich słońce zatrzymywało się nad miastem. Stało między kinem a kościołem św. Mikołaja. Patrząc z innej perspektywy, na przykład z nowomiejskie-go rynku, oczami Witolda Dembowskiego, należałoby powiedzieć, że stało między pniowskimi stawami, ulicami Krasnobrodzką i Nadrzeczną a młynem Samuela Kahana. Miasto znajdowało się w zasięgu każdego promienia. Dymnikami i dziurawym gontem promienie wchodziły na stry-: chy. Były tu u siebie równie dobrze jak gdziekolwiek indziej. Spośród szpargałów i rzeczy nie całkiem spisanych na straty, złożono je bowiem na strychach z podyktowaną realizmem myślą, że staną się jeszcze użyteczne, promienie wydobywały oparcie rozbitego krzesła, zardzewiałe żelazko, zdobny we frędzle abażur, anioła z gipsu lub z drewna, klatkę zamieszkaną kiedyś przez kanarka. Nad tymi i innymi wzgardzonymi przedmiotami wirował kurz. Puszczało go w ruch światło, gdy ze współczuciem przesuwało się po powierzchni chwilowo niepotrzebnych rzeczy. Nad nimi na wbitych w belki gwoździach odpoczywały stare ubrania. Najpewniej im także sądzony był w przyszłości żywot — mogły okazać się jeszcze użyteczne — wszelkie zaś oznaki rezygnacji, jakie na co dzień okazywały, musiały być przekorą lub dąsem. Te opuszczone ramiona płaszczy, palt i jesionek lada chwila gotowe były ożyć, unieść się, zatrzepotać triumfalnie nad żelazkiem i abażurem. I nad gipsowym czy drewnianym aniołem, który trwał w milczącej medytacji za kominem, jak mnich posłuszny regule, cichy, wierny, zawsze na swoim miejscu. Na strychach panowała wieczna cisza. Jakby anioł z palcem położonym na ustach nie pozwalał, by odezwało się jakiekolwiek stworzenie, nie zaskrzypiał pozbawiony nogi stół ani ugięta pod ciężarem ubrań belka. Czasem wiatr poruszał gałęziami po brzegu dachu lub facjacie. Najmniejszy szelest, głos kawki, która przysiadła na kominie, chrobotanie myszy zwabionej zapachem suszonych gruszek, budziły zaciekawienie i emocje. Wtedy okazywało się, że cisza rozbrzmiewa głosami złożonych na strychach przedmiotów. Znów byli na ulicy Pereca. Piotruś nie nudził się, mimo że przed niespełna półgodziną szedł tędy z matką. Lubił patrzeć na rzeczy, które już znal, podobnie jak lubił wracać do książek, które już przeczytał. Wypatrywał po lewej stronie zakładu Chaima Brondweina. Opierał się o parapet i choć nie było potrzeby, wspinał się na palcach, aby zajrzeć przez okno do środka. Niecierpliwił się. Zostawił matkę i podbiegł przed zakład. Chaim Brondwein siedział pochylony nad stołem, na którym leżały oświetlone lampą metalowe precjoza. Były to niepoliczone, delikatne wnętrzności zegarów, wyjęte z konieczności i na chwilę, wstydliwie bezradne, wystawione na niełaskę przypadkowych spoj- 42 ł 43 rżeń. Nie mogły istnieć każde z osobna: sprężyny i tryli leżały nieruchomo, wskazówki i sekundniki zatracały kie runek biegu, opuszczał je nawet sens wspólnego, ściśli oznaczonego na tarczy istnienia. Wnętrzności zegara czekały, aż je Chaim Brondwein uzdrowi. Zegarmistrz nil zauważył Piotrusia. W skupieniu, z włosami opadłymi n czoło, dokonywał sobie wiadomej operacji