To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pomysł zaczął kiełkować. - A może doktor Levitz? - powiedziała. - Był lekarzem pana Franconiego. Może on mógłby pomóc. - Właśnie o tym samym pomyślałem - przyznał Raymond. Doktor Daniel Levitz przyjmował w dużym, reprezentacyjnym gabinecie przy Park Avenue. Wobec rosnących kosztów i kurczącej się liczby pacjentów dał się łatwo zwerbować; był jednym z pierwszych, którzy gotowi byli podjąć ryzyko. Na dodatek polecił wielu pacjentów, których znaczna część trudniła się tym samym co Franconi. Raymond wstał od stołu, wyjął portfel i położył na stoliku trzy szeleszczące studolarowe banknoty. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to wystarczy na pokrycie rachunku i suty napiwek. - Chodźmy. Musimy zadzwonić z domu. - Ależ ja jeszcze nie skończyłam jeść - zaprotestowała Darlene. Raymond nie raczył nawet odpowiedzieć. Zamiast tego podszedł do dziewczyny i odsunął krzesło od stołu, zmuszając ją do wstania. Im dłużej myślał o doktorze Levitzu, tym bardziej wydawało mu się, że on może ich uratować. Jako osobisty lekarz wielu bonzów przestępczego świata Nowego Jorku Levitz znał ludzi, dla których nie było rzeczy niemożliwych. ROZDZIAŁ 1 4 marca 1997 roku godzina 7.25 Nowy Jork Jack Stapleton pochylił się i mocniej nacisnął na pedały, kiedy mijał ostatnie bloki na Trzydziestej, jadąc na wschód. Około pięćdziesięciu metrów od Pierwszej Avenue wyprostował się i puściwszy kierownicę, przejechał kawałek, zanim zaczął hamować. Zbliżające się światła na skrzyżowaniu nie świeciły jego ulubionym kolorem, a nawet Jack nie był dość szalony, żeby wypłynąć na wzburzone wody samochodów, autobusów i ciężarówek zmierzających w górę miasta. Znacznie się ociepliło. Jeszcze dwa dni temu na ulicy leżała rozjeżdżana przez samochody dziesięciocentymetrowa warstwa brudnego śniegu. Teraz spłynął do ścieków, jedyne jego ślady widać było między parkującymi autami. Jack cieszył się, że ulice są wreszcie czyste, bo do tej pory nie mógł dojeżdżać do pracy na rowerze. Rower miał dopiero od trzech tygodni. Kupił go, ponieważ poprzedni ukradziono mu w zeszłym roku. Początkowo od razu po stracie chciał kupić nowy. Na zmianę jego zdania wpłynęły pewne wydarzenia, które spowodowały, że prawie otarł się o śmierć. Doświadczenia te wywołały czasową niechęć do niepotrzebnego zwiększania ryzyka w życiu. Nie miały co prawda nic wspólnego z jazdą na rowerze po zatłoczonym mieście, tym niemniej przestraszyły go na tyle, że swój styl jazdy musiał uznać za wyjątkowo brawurowy i nierozsądny*. [przyp.: Mowa o wydarzeniach opisanych w książce tego samego autora pt. Zaraza, Rebis, 1996 (przyp. tłum.).] Czas osłabił obawy Jacka. Ostatecznym impulsem była strata zegarka i portfela w metrze. Następnego dnia kupił nowy rower górski cannondale i tak jak obawiali się jego przyjaciele, natychmiast przypomniał sobie wszystkie sztuczki, jakich dokonywał wcześniej, jeżdżąc po Nowym Jorku. Ale tak naprawdę Jack zmienił zwyczaje, nie kusił już losu, przeciskając się "na gazetę" między jadącymi z dużą prędkością wozami dostawczymi a zaparkowanymi autami, nie urządzał slalomu na Drugiej Avenue, a przede wszystkim po zapadnięciu zmroku trzymał się z daleka od Central Parku. Zatrzymał się na skrzyżowaniu pod światłami. Postawił nogę na krawężniku i obserwował scenę przed budynkiem, do którego zmierzał. Prawie natychmiast spostrzegł kilka wozów transmisyjnych telewizji z wystawionymi antenami. Parkowały po wschodniej stronie Pierwszej Avenue przed Biurem Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork albo jak mówiła większość ludzi, po prostu przed miejską kostnicą. Jack był patologiem sądowym od przeszło półtora roku, więc wielokrotnie obserwował podobne dziennikarskie zloty. Najczęściej oznaczały albo śmierć kogoś sławnego, albo przynajmniej uznanego za takiego przez media. Jeżeli nie chodziło o pojedynczą śmierć, w grę wchodził masowy wypadek na przykład katastrofa lotnicza albo kolejowa. Zarówno ze względów osobistych, jak i ogólnospołecznych Jack wolał jednak pierwsze rozwiązanie. Gdy zapaliło się zielone światło, nacisnął na pedały, przejechał przez Pierwszą Avenue i zajechał do kostnicy od Trzydziestej Ulicy podjazdem dla służbowych furgonetek. Zwykłą koleją rzeczy najpierw zaparkował rower w pobliżu składu trumien przygotowanych dla zmarłych, których chowano na koszt miasta, i pojechał windą na piętro. Od razu rzuciło mu się w oczy, że w biurze panuje spore zamieszanie. Kilka sekretarek było zajętych ciągle dzwoniącymi w centrali telefonami. Normalnie nie zjawiały się w pracy przed ósmą. Ich konsole aż świeciły od migających, czerwonych lampek. Nawet drzwi do dyżurki sierżanta Murphy'ego stały otworem i neon nad nimi był zapalony, a przecież rzadko zdarzało mu się przychodzić Przed dziewiątą