To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Teraz spojrzała na Turslę z lekkim uśmiechem, który nie miał w sobie ani odrobiny ciepła, a tylko nieprzyjemnie wykrzywiał jej usta. — Przyjemnego dnia… — uniosła głos, zwracając się do niej. — Niech dobre będą twe szlaki i koniec, który cię oczekuje. — Dzięki za życzenia, Matko Klanu. — Nie wypowiedziałaś przed Voltem imienia swego wybranego. — Uśmieszek nabrał ostrości. — Czyżbyś nie była z niego dumna? — Jeśli muszę to zrobić — Tursla odpowiedziała tym samym tonem — to chyba ktoś znacznie zmienił zwyczaje. Unnanna przytaknęła. Nie było bowiem rzadkością, że dziewczęta po raz pierwszy Wypełnione, nie ogłaszały imienia partnera z księżycowego rytuału, choć zwykle było to ogólnie wiadome. Najczęściej Matka Klanu podawała ku powszechnej radości nowinę, na którą wszyscy tak bardzo czekali. — Noś więc płaszcz Volta, Córko Ćmy. W dniach, które nadejdą, będziesz miała wiele sióstr. — Poparł ją zgodny chór słuchających kobiet, ale Unnanna jeszcze nie skończyła. — Nie odchodź nigdzie sama. Jesteś teraz bardzo cenna dla nas wszystkich. — Idę tylko do świątyni Volta, by mu podziękować. Był to całkowicie zrozumiały powód, by opuścić Domostwo i nikt nie mógł jej zabronić tej samotnej wyprawy. Minęła Unnannę, wpatrując się w pokrytą mchem powierzchnie starej drogi. Nikt nie szedł za nią. gdyż byłoby wbrew zwyczajowi, odmawiać prywatności komuś, kto z prośbą bądź podziękowaniem udawał się do świątyni Volta. Czas nie obszedł się łaskawie z budowlą — ściany osunęły się, wchłaniane przez zawsze głodny, podmokły grunt, dach zapadł się w paru miejscach — wszystko dlatego, że żaden człowiek nie śmiał tu niczego naprawiać. Tak nakazywał zwyczaj. Były to te same kamienie, które dawno temu układał osobiście Volt, budując swój dom. Sądząc po rozmiarach budowli, Volt był bardzo duży, o wiele większy niż którykolwiek mężczyzna z ludu Tor. Mówiły o tym przekazy. Teraz można było wejść do wnętrza nie tylko przez drzwi. W ścianach widniały dziury, gdzieniegdzie ścian nie było w ogóle. Ziemia i kamienie pod stopami zbiły się w jedną, twardą masę, udeptane przez niezliczone pokolenia, które żyły po odejściu Volta i które odwiedzały to miejsce jako świątynię. Tursla weszła do wnętrza. Przez dziurawy dach słońce oświetlało to, co było sercem budynku — masywny fotel wyrzeźbiony z jednego kawałka drewna (choć nikt nie wiedział, jakie to mogło być drewno, gdyż nie gniło i nie poddawało się czasowi). Po obu jego stronach stały kamienne lampy, gotowe w każdej chwili do zapalenia, i naczynia z hubką, które przechowywały żar. Płomień mógł zatem rozbłysnąć natychmiast, skoro tylko zaistniała potrzeba. Przez chwilę wahała się — to, co chciała zrobić, nie było zakazane przez zwyczaj, ale mógł dokonać tego tylko ktoś bardzo poruszony, w sytuacji, która go przerastała, której nie mógł sprostać ludzki umysł. Czy ona znalazła się właśnie w takiej sytuacji? Sądziła, że tak. Ale czy naprawdę? Zacisnęła zęby, dotknęła rzeźbionej poręczy, po czym, już zdecydowana, weszła na podwyższenie i usiadła na fotelu. Czuła się jak małe dziecko zajmujące miejsce dorosłego mężczyzny. Była wysoka jak każdy Tor, a mimo to nie sięgała stopami do ziemi, kiedy oparła się na krześle, poręczy mogła dotknąć jedynie wyciągniętymi dłońmi, co nie było zbyt wygodne, lecz jednak konieczne. Odprężyła się i zamknęła oczy. Czy Volt faktycznie słyszał ją tam, gdzie miał się znajdować od czasu, gdy odszedł z Tormarsh? Czy jego duch, esencja osoby, która mogła nadal istnieć gdzieś tam, faktycznie troszczyła się o los tych, których kiedyś chronił i uczył? Nie wiedziała tego. Nie istniał wśród ludzi Tor nikt, kto mógłby dać jednoznaczną odpowiedź. — Volt! — przemówiła w myślach, składając słowa, które nie powstawały z dźwięków. — Oddajemy ci cześć i zwracamy się do ciebie wtedy tylko, gdy naprawdę musimy. Jeśli naprawdę spoglądasz na nas… Nie, nie płaczę, nie jestem bezbronnym dzieckiem błagającym o opiekę starszych, chcę tylko wiedzieć, kim lub czym jestem i jak mam użyć tego, co mnie Wypełniło — jak przysięga Mafra. Nie noszę w sobie dziecka. Możliwe, że coś znaczniejszego, możliwe, że coś nieistotnego… ale skąd mam to wiedzieć? Oparła głowę na zwieńczeniu tronu i zamknęła oczy. Z boków dolatywał delikatny zapach żywicy. Widziała Matki Klanów trzymające świece nasycone nią, śpiewające w kłębach wonnego dymu. Gdzie była? Przed nią rosła zielona trawa, która sięgała do podnóży pagórków, na niej zaś, niczym rzucona w rozpędzie garść klejnotów, kwitły kwiaty o kształtach tak różnych, jak muszle na morskim brzegu. Nad nimi latały ćmy lub przypominające je skrzydlate stworzenia, tyle że kolorowo mieniące się w jasnych promieniach słońca. Nie przypominało to Tormarsh ani jakiegokolwiek miejsca ze snów. Chciała biec, by ujrzeć jak najwięcej i jej życzenie spełniło się, nie poruszała się jednak po ziemi, lecz ponad nią, tak jakby leciała w powietrzu. Dotarła do wznoszących się nad łąką skał. Wyleciawszy ponad nimi spojrzała na drugą stronę: była tam spora dolina, którą płynęła rzeka i biegła droga, obie zaś przecinały się. Na drodze — zbliżał się ku niej… Koń… Tak to był koń. Choć nigdy nie widziała tego zwierzęcia, wiedziała, że tak właśnie się nazywa. Na nim siedział mężczyzna. Jej pragnienie, by mu się przyjrzeć, wywarło dziwny skutek: ani ona nie ruszyła się z miejsca, ani on nie osiągnął mostu, a tylko obraz przybliżył się na tyle, by mogła widzieć go jak na wyciągnięcie ręki