To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Towarzyszyli im członkowie Klubu Puszkarzy i delegacje przysłane przez obserwatoria europejskie. Barbicane, zimny i opanowany, wydawał spokojnie ostatnie rozkazy. Nicholl, zacisnąwszy usta, a ręce skrzyżowawszy na plecach, szedł miarowym, pewnym krokiem. Michał Ardan, jak zwykle swobodny, ubrany w strój stosowny do podróży, w skórzanych getrach, z torbą u boku i cygarem w ustach, tonąc w zbyt obszernym ubraniu z brązowego welwetu, rozdawał po drodze na prawo i lewo, z iście wielkopańską rozrzutnością, serdeczne uściski dłoni. Jego werwa i wesołość były niewyczerpane, śmiał się, żartował, płatał figle zacnemu Mastonowi, słowem, zachowywał się do ostatniej chwili jak prawdziwy Francuz, a raczej jak prawdziwy paryżanin. Wybiła godzina dziesiąta. Nadszedł moment, by zająć miejsce w pocisku; samo opuszczenie się w głąb kanału działowego, zaśrubowanie klapy wejściowej, usunięcie dźwigów i rusztowań, pochylonych nad wylotem kolumbiady, wymagały pewnego czasu. Barbicane nastawił swój zegarek z dokładnością do jednej dziesiątej sekundy według zegarka inżyniera Murchisona, który miał podpalić materiał wybuchowy za pomocą iskry elektrycznej; w ten sposób podróżni zamknięci w pocisku będą mogli śledzić okiem nieubłaganą wskazówkę, która wyznaczy dokładny moment ich odjazdu. Nadeszła chwila pożegnania. Byłą to rozrzewniająca scena; mimo całego gorączkowego ożywienia, Michała Ardan ogarnęło także wzruszenie. Nawet Maston odnalazł pod suchą powieką jakąś dawną łzę, którą zachował widocznie na tę okazję. Uronił ją na czoło swego ukochanego, dzielnego prezesa. — A gdybym tak pojechał z wami? — rzekł. —. Jeszcze czas! — Nie, to niemożliwe, mój stary — odpowiedział Barbicane. W kilka minut później trzej towarzysze podróży wraz z dwoma psami, przeznaczonymi do rozmnożenia psiej rasy na kontynentach księżycowych, ulokowali się w pocisku, zaśrubowawszy uprzednio od wewnątrz klapę wejściową. Paszcza kolumbiady, całkowicie już wolna, otwierała się swobodnie ku niebu. Nicholl, Barbicane i Ardan byli definitywnie zamknięci w swoim wagonie z metalu. Któż potrafi opisać podniecenie tłumu, które doszło teraz do kulminacyjnego punktu? Księżyc płynął wolno po przedziwnie czystym firmamencie, gasząc po drodze migotliwe ogniki gwiazd; mijał właśnie gwiazdozbiór Bliźniąt i znajdował się na połowie drogi między horyzontem a zenitem. Każdy mógł łatwo zrozumieć, że mierzono przed cel, jak myśliwy, który celuje przed zająca, chcąc go trafić. Nad całą tą sceną unosiła się przeraźliwa cisza. Ani jedno tchnienie wiatru nie przelatywało nad ziemią, ani jedno tchnienie nie wydobywało się z piersi ludzkich! Serca nie śmiały bić. Wszystkie wystraszone spojrzenia utkwione były w ziejącej paszczy kolumbiady. Murchison nie spuszczał oka ze wskazówki swego zegarka. Brakowało zaledwie czterdziestu sekund do odlotu, a każda z nich trwała wieczność. Gdy upłynęło dwadzieścia sekund, przez tłum przebiegło drżenie; każdy z obecnych zdawał sobie sprawę, że nieulękli podróżnicy, zamknięci w pocisku, liczą także te straszliwe sekundy! Rozległy się odosobnione okrzyki: — Trzydzieści pięć! Trzydzieści sześć! Trzydzieści siedem! Trzydzieści osiem! Trzydzieści dziewięć! Czterdzieści! Ognia!!! Niezwłocznie Murchison nacisnął palcem guzik aparatu, włączając prąd, i wpuścił iskrę elektryczną w głąb kolumbiady. Natychmiast straszna, niebywała, niesamowita detonacja, której nie można było z niczym porównać — ani z hukiem piorunu, ani z wybuchem wulkanu — rozdarła powietrze. Z wnętrza ziemi, niby z krateru, trysnął olbrzymi snop ognia. Ziemia uniosła się i zaledwie kilka osób zdołało dojrzeć przez ułamek sekundy, jak pocisk pruł zwycięsko powietrze wśród kłębów płomieni i dymu. ROZDZIAŁ XXIII NIEŁASKAWE NIEBO W chwili gdy ognisty słup wzbił się ku niebu na szaloną wysokość, blask płomieni oświetlił całą Florydę i przez jeden nieuchwytny moment dzień zastąpił noc na znacznym obszarze kraju. Ogromny pióropusz ognia widoczny był o sto mil na morzu, zarówno na zatoce, jak i na Atlantyku, i niejeden kapitan zanotował w swoim dzienniku okrętowym pojawienie się olbrzymiego meteoru. Detonacji wywołanej wystrzałem z kolumbiady towarzyszyło istne trzęsienie ziemi. Floryda odczuła je aż gdzieś w swoich trzewiach. Gazy po eksplozji, rozszerzone pod działaniem ciepła, odepchnęły z niebywałą gwałtownością warstwy atmosfery i ten sztuczny huragan, stokrotnie szybszy od prawdziwego orkanu, popędził w dal jak trąba powietrzna. Żaden z widzów nie utrzymał się na nogach; mężczyźni, kobiety, dzieci — wszyscy leżeli pokotem jak kłosy po burzy; powstało nieopisane zamieszanie, wiele osób odniosło ciężkie obrażenia, a Maston, który nieostrożnie wysunął się naprzód, został odrzucony o dwadzieścia sążni, przelatując niby kula nad głowami swoich rodaków. Trzysta tysięcy osób ogłuchło chwilowo i nie mogło się poruszyć z wrażenia. Prąd powietrza rozwalił baraki, przewrócił prowizoryczne budy, powyrywał drzewa z korzeniami w promieniu dwudziestu mil, zepchnął pociągi na torach aż do Tampa, runął na miasto jak lawina, niszcząc blisko sto budynków, między innymi kościół Najświętszej Marii Panny i nowy gmach giełdy, który zarysował się na całej długości