To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Oczekiwanie na być może czającego się gdzieś za plecami wroga czy tylko tropiciela trwało długo, tak długo, że komuś, kto podążałby tym korytarzem na pewno znudziłoby się wyczekiwanie i ruszyłby przed siebie. Wprost na czyhające na taką okazję sibinidzkie ostrza dwu kiryag. Ale nie było nikogo takiego. Nikt nie pomykał wąskim tunelem, ukrytym w grubych murach cytadeli Gaybony za małą, ostrożną postacią. W końcu nieufna sylwetka podniosła się i wykonała trudny manewr zawracania, lekko zaszurgotała odzież ocierana o nieregularne krawędzie cegieł. Potem nastąpiła cisza. A potem postać pojawiła się w mdłym świetle własnej pochodni. Sprawdziła odnogę wzrokiem i chwilą nasłuchiwania, a później zaczęła odliczać cegły w ścianie przed sobą. - Trzy w dół - szeptała tak cicho, że sama nie wiedziała, myśl to tylko, czy też szept, ale pomagało to jej w wydobywaniu z zakamarków pamięci sekwencji ruchów. - Dwa w lewo, i dwa w dół. - Dłoń nacisnęła odliczoną cegłę. - Cztery w prawo od niej, dwa w dół, dwie obok siebie… ta i ta… - nacisk dłoni. - Sześć w dół, dwie w lewo i jedna opuszczona… Jeszcze raz postać naparła na mur, tym razem w dwu punktach, a fragment muru poruszył się. Ściana zamykająca prosty odcinek korytarza uchyliła się, rozwarła mroczną gardziel niczym leżący na boku leniwy, olbrzymi, syty drapieżnik. Postać ustawiła się bokiem do odsłoniętej odnogi, przywarła do ściany, ale nic się nie poruszyło, tylko falował chwilę płomień pochodni. Zamaskowany przybysz wsunął ją w ciemny korytarz, potem szybko sypnął pyłem w prawą odnogę, którą nie zamierzał iść, i odbił w pyle czubek swego buta, kierując ewentualnego tropiciela w tę stronę, po czym bezgłośnie wniknął w odsłonięty korytarz i napierając ramieniem, zamknął za sobą ścianę. Tu tajne przejście było znacznie wyższe. Nie było tylu pajęczyn, a i samo powietrze było czystsze, świeższe, nie takie zapylone, smakujące jak kawałek rozsypującej się ze starości szmaty. Postać przystanęła na chwilę i długo słuchała, węszyła, zastanawiała się. Potem wyjęła spod kaftana na piersi skórzastą płachtę i rozpostarła ją na kolanie, pochyliła pochodnię i długą chwilę wpatrywała się w plątaninę wyrysowanych na gałganie kresek. Gdy prostowała się, zza rogu wypadła inna postać, z kapturem na głowie i dwuzębnym dzirytem w dłoni, nie zamierzała zachowywać się cicho i skrycie: napastnik z rozpędu usiłował wbić swą broń w brzuch wędrowca, ale ten uskoczył i ustawiając bokiem, uniknął niemal pewnego zatopienia długich zakończonych zębami ostrzy w swoich wnętrznościach. Chlasnął po drzewcu szerokim nożem. Ostrze wymknęło się z ręki i z brzękiem upadło na podłogę. Atakujący w kapturze błyskawicznie uskoczył, unikając cięcia po rękach, ale sam dziryt, nieco dłuższy od używanych powszechnie w oddziałach Trazwalara, został mocno nadcięty, i groziło, że pęknie w każdej chwil. Tym niemniej, nadal w wąskim korytarzu, gdzie nie dało się wykonać innego ruchu jak dźgnięcie czy cięcie z góry, nadal był groźną bronią - dwa groty sięgały niemal od ściany do ściany, nie pozwalając nikomu zbliżyć się do zakapturzonej postaci, a wystarczająco długie drzewce chroniło przed atakiem noża. Obie kryjące swoje oblicza postacie zamarły, zakapturzona jakby zaskoczona i rozeźlona, z mniejszej, zamaskowanej, biło zdecydowanie. Chwilę mierzyli się spojrzeniami spod osłon, a potem niski, odziany w skórę penetrator przykucnął, jednocześnie wyszarpując ze znajdujących się na plecach pochew sztylety z Sibinidzy. Jednym cisnął w napastnika, drugim zamarkował tylko rzut, w ostatniej chwili powstrzymując wypuszczenie czarnego ostrza z ręki. Miało pofrunąć dopiero za chwilę, gdyby pierwsze ominęło cel, albo trafiło na pancerz. Ale nie trafiło