To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Pawła przyznano prawa szkół rządowych, ponieważ jednak miała tylko sześć klas, więc chcąc wstąpić do wyższego zakładu naukowego, trzeba było przejść siódmą klasę w innej szkole realnej: widocznie przypuszczano, że w ostatniej klasie zostanie usunięty nadmiar niemieckiego ducha. Zresztą i w samej szkole św. Pawła duch ów z roku na rok kurczył się coraz bardziej. Uczniowie-Niemcy stanowili mniej, niż połowę, zaś z administracji szkolnej Niemców systematycznie usuwano. Pierwsze dni nauki w szkole były dniami smutku, następnie dniami radości. Szedłem do szkoły w nowym, prosto z igły mundurze, w nowej czapce z żółtą wypustką i z zadziwiającym metalowym znakiem, który między dwiema trójlistnemi gałązkami nosił skomplikowany monogram szkoły. Na plecach miałem nowiutki tornister, a w nim nowiutkie podręczniki we wspaniałych oprawach i ładny piórnik ze świeżo zatemperowanym ołówkiem, nowiutką obsadkę i gumę. Z zachwytem niosłem cały ten ładunek wspaniałości po długiej Uspieńskiej ulicy, ciesząc się, ze droga do szkoły jest daleka. Zdawało mi się, że wszyscy przechodnie patrzą ze zdumieniem, a niektórzy może nawet i z zazdrością na mój zdumiewający ekwipunek. Ufnie i z zainteresowaniem oglądałem wszystkie napotykane twarze. Nagle, całkiem nieoczekiwanie, wysoki, chudy trzynastoletni chłopiec, zapewne z warsztatu, ponieważ niósł coś żelaznego w rękach, zatrzymał się w odległości dwuch kroków przed dumnym realistą, odrzucił wtył głowę, głośno odchrząknął, obficie splunął mi na ramię nowiutkiej bluzy, spojrzał na mnie z pogardą i, nie odezwawszy się ani słowem, poszedł dalej. Co pchnęło go do takiego postępku? Teraz rozumiem go. Nieszczęśliwy chłopak w podartej koszuli i w łapciach na bosych nogach, zmuszony do spełniania brudnych posług dla swych gospodarzy, podczas gdy ich synkowie zadają tonu w mundurach 37 gimnazjalnych, zamanifestował w stosunku do mnie swój społeczny protest. Ale wówczas daleki byłem od uogólnień. Długo ocierałem ramię liśćmi kasztana, pieniłem się bezsilną złością i resztę drogi przeszedłem w ponurym nastroju. Drugi cios czekał mnie na podwórzu szkoły. – Piotrze Pawłowiczu, jest jeszcze jeden, – wołali uczniowie – także w mundurze, nieszczęsny wstępniak. Cóż to znaczyło? Oto co się okazało: ponieważ wstępną klasę uważano za szkołę prywatną, wstępniakom zabraniano jak najsurowiej noszenia munduru. Piotr Pawłowicz, wychowawca z czarną brodą, wyjaśnił mi, że trzeba zdjąć znak, odpruć wypustki, zdjąć klamrę i zastąpić guziki z orłami zwyczajnemi rogowemi guzikami. W ten sposób spadło na mnie drugie nieszczęście. Dnia tego w szkole nie było lekcyj. Uczniowie-Niemcy, a z nimi i wielu innych, zebrali się w luterańskim kościele, pod wezwaniem którego była szkoła. Odrazu dostałem się pod opiekę barczystego chłopca, który pozostał we wstępnej klasie na drugi rok, znał wszystkie przepisy i posadził mnie obok siebie na ławce kirchy. Po raz pierwszy usłyszałem organy, których dźwięki wstrząsnęły mą duszą. Potem wystąpił wysoki, wygolony mężczyzna z białemi wyłogami, którego głos toczył się po kościele tak, że jedna fala doganiała drugą. Nieznajomość języka dziesięciokrotnie wzmagała wspaniałość kazania. – Kto to przemawia? – pytałem ze wzruszeniem. – To sam pastor Binneman, – objaśnił mi Karlson, – to okropnie mądry człowiek, najmądrzejszy w Odesie. – A co on mówi? – No, wiesz, wszystko, co należy – ze znacznie już mniejszym entuzjazmem objaśniał Karlson: – że trzeba być dobrym uczniem, porządnie się uczyć i po przyjacielsku żyć z kolegami... Ten adorator Binnemana o wydatnych kościach policzkowych okazał się beznadziejnym leniuchem i strasznym zabijaką, który podczas pauz dekorował kolegów siniakami na prawo i lewo. Następny dzień przyniósł mi pociechę. Odrazu odznaczyłem się w arytmetyce i dobrze przepisałem z tablicy zdania. Nauczyciel Rudienko pochwalił mnie wobec całej klasy i postawił mi dwie piątki. To pogodziło mnie z rogowemi guzikami na bluzie. W niższych klasach języka niemieckiego udzielał sam dyrektor, Chrystjan Chrystjanowicz Schwannebach. Był to przylizany urzędnik, który dostał się na tak wysokie stanowisko tylko dlatego, że był zięciem samego Binnemana. Chrystjan Chrystjanowicz zaczął od tego, że obejrzał wszystkim uczniom ręce i uznał, że mam czyste. Następnie, kiedy dokładnie przepisałem z tablicy, dyrektor pochwalił mnie i postawił mi piątkę. Tak więc po pierwszym już dniu nauki wracałem ze szkoły, obciążony trzema piątkami. Niosłem je w tornistrze, jak drogocenny skarb, nie szedłem, lecz biegłem na Pokrowski zaułek, gnany pragnieniem rodzinnej sławy. W ten więc sposób zostałem uczniem. Wstawałem wcześnie, spiesznie wypijałem poranną herbatę, wpychałem do kieszeni płaszcza zawinięte w papier śniadanie i biegłem do szkoły, żeby zdążyć na poranną modlitwę. Nie spóźniałem się. Spokojnie siedziałem w ławce. Słuchałem uważnie i starannie przepisywałem z tablicy