To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
.. zapytywał, czy odesłano parasol. Krajewski - Kraykowski, sędzia - mecenas, trzeba być ostrożnym, kropla drąży głaz. Nie wiadomo, jakim cudem przynosiła z miasta na sukni woń mecenasa, jego ożywczy zapach toaletowy fiołkowego mydła i wody kolońskiej. Lub na przykład taki wypadek: późno w nocy dzwoni telefon - zrywa się ze snu, biegnie i słyszy nieznajomy, rozkazujący głos - natychmiast! - i nic więcej. Albo wetknięty w drzwi świstek, a na nim - nic, urywek wiersza: "Znasz_li ten |kray, gdzie cytryna dojrzewa?" Lecz stopniowo traciłem nadzieję. Mecenas przestał ją odwiedzać - zdawało się, że na nic moje wysiłki. Przewidywałem już moment ostatecznej kapitulacji i bałem się; czułem, że nie będę mógł się z tym pogodzić. Obraza mecenasa w tym punkcie to byłaby rzecz, której bym nie zniósł, chociażby on się tym nie przejął. Byłaby to dla mnie ostateczna zniewaga, krzywda i hańba. Ostateczna - tak, ostateczna, dobrze się wyraziłem. Nie mogąc w nią wierzyć, drżałem jednak przed nieuchronnym zbliżającym się końcem. I rzeczywiście... Jest jednak jakaś łaskawość! I, ach, jacy byli przemyślni - a swoją drogą mam żal do mecenasa, dlaczego tak się z tym ukrywał, czyż nie wiedział, że cierpię? Przypadek? O nie, to nie był przypadek, serce raczej! Wracałem wieczorem Alejami do domu - wtem coś mię tknęło, by wstąpić do parku. Właściwie powinienem był wcześniej położyć się do łóżka, gdyż nazajutrz o świcie miałem przybić do drzwi mecenasa złoconą tabliczkę z napisem - Mecenas Kraykowski, ale coś tknęło mnie: do parku. Wszedłem - i w samym końcu, za stawem, ujrzałem... ach, ach! ujrzałem jej duży kapelusz i jego melonik. A, smarkacze, łobuzy utrapione, a łotrzyki! Więc podczas, gdy ja się męczyłem, oni spotykali się tutaj w sekrecie przede mną - i jak zręcznie! Musieli posługiwać się taksówkami! - skręcili w boczną alejkę i usiedli na ławeczce. Zaczaiłem się w krzakach. Niczego się nie spodziewałem, o niczym nie myślałem - nie chciałem nic wiedzieć, skuliłem się tylko pod krzakiem i liczyłem liście prędko, bez zastanowienia, jakby mnie wcale nie było. I nagle - mecenas objął ją, przycisnął i szepnął: - Tutaj - natura... Czy słyszysz? Słowik. Teraz, prędzej - póki śpiewa... Do wtóru, w takt pieśni słowiczej... Ja proszę! I potem... ach, to było kosmiczne, nie wytrzymałem - jakby wszystkie moce świata spięły się we mnie świętym szaleństwem, jakby potworny stos, stos elektryczny, stos pacierzowy, czy stos ofiarny, użyczył mi straszliwego wstrząsu - zerwałem się i zacząłem krzyczeć na cały głos, na cały park: - Mecenas Kraykowski ją...! Mecenas Kraykowski ją...! Mecenas Kraykowski ją...! Wszczął się alarm. Ktoś biegł, ktoś uciekał, ludzie wysunęli się naraz ze wszystkich stron - a mnie złapało raz, drugi, trzeci, ścięło mnie z nóg i zatańczyłem, jak jeszcze nigdy, z pianą na ustach, w drgawkach i konwulsjach - bachiczny taniec. Co się potem działo, nie pamiętam. Ocknąłem się w szpitalu. Miewam się coraz gorzej. Ostatnie przeżycia zmęczyły mnie. Mecenas Kraykowski wyjeżdża jutro w tajemnicy przede mną (lecz ja wiem) do małej, górskiej miejscowości w Karpatach Wschodnich. Chce przypaść w górach na parę tygodni i sądzi, że może zapomnę. Za nim! Tak, za nim! Wszędzie za tą moją gwiazdą przewodnią! Lecz pytanie, czy powrócę żywy z tej podróży, wzruszenia te są zbyt silne. Mogę skonać nagle na ulicy, pod płotem, a w takim razie - trzeba napisać karteczkę - niech trupa mego odeślą pod adresem mecenasa Kraykowskiego. Zbrodnia z premedytacją Zimą ubiegłego roku zmuszony byłem odwiedzić obywatela ziemskiego Ignacego K. dla załatwienia pewnych spraw majątkowych. Uzyskawszy parodniowy urlop, powierzyłem swoje funkcje sędziemu_asesorowi i zadepeszowałem: - Wtorek, szósta wieczór, proszę o konie. - Tymczasem - przyjeżdżam na stację, a koni nie ma. Dowiaduję się - telegram mój został wręczony w należytym porządku. Poprzedniego dnia odebrał go adresat we własnej osobie. Volens nolens musiałem wynająć prymitywną brykę, załadować na nią walizę i neseser - a w neseserze miałem buteleczkę wody kolońskiej, flakon Vegetalu, mydło toaletowe z zapachem migdałów, pilnik i nożyczki do paznokci - i oto przez cztery godziny tłukę się przez pola w nocy, w ciszy, w czasie odwilży