To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Ten pieprzony bereciarz gada po amerykańsku. - Jestem Amerykaninem - odparł Mingolla. Dźwignął się do pozycji siedzącej. -? Co jest, kurwa, grane? Legł znowu, pchnięty w pierś czymś twardym; dostrzegł przez białą siatkę lufę karabinu i dłoń z latarką. - Bankowo wygląda na bereciarza - stwierdził ktoś inny. - Jestem agentem... szpiegiem. A wy kto? - Jesteśmy właścicielami tej posesji, człowieku - odparł hillbilly z groźbą w głosie. - A ty na nią wtargnąłeś. Zimny dreszcz do końca otrzeźwił Mingollę, który pchnął umysłem; zamiast jednak napotkać łagodny elektryzujący opór i przeforsować swoją wolę, został odrzucony do tyłu, czemu towarzyszyło uczucie odrazy - było tak, jakby wyskoczył z wolno jadącego samochodu, ale zamiast wylądować na ugiętych nogach i bez wysiłku ruszyć biegiem obok maszyny, raptownie wystrzelił wysoko w powietrze. - To niby kamuflaż, co? - zapytał hillbilly. - A skąd możemy mieć pewność? Wielu Kubańców dobrze odstawia na szych. Może zdrapiemy trochę tego kolorku i zobaczymy, co pod nim jest. Chóralny śmiech naćpanych facetów. - Może by zasunąć taki numer, jak w tych starych wojennych filmach, sierżancie, co? Popytać go o baseball i takie tam rzeczy? - Inny głos. - Taa! - Hillbilly. - Spróbujmy z tej mańki, brachu. Może nam powiesz, kto jest miotaczem Chicago Bears. - Twój kumpel też się zakamuflował? - Zupełnie nowy głos. - Czego wy, chłopaki, chcecie? - Mingolla próbował odepchnąć lufę. - Dajcie mi wstać! - Chyba ten jego kumpel to prawdziwy bereciarz - stwierdził hillbilly. - Załatwcie go. Salwa z broni automatycznej. Mingolla zesztywniał. - Garrido? - Jeśli ci odpowie - obiecał hillbilly - to ja się stąd zmyję. - Ty cholerny pojebańcu! - wrzasnął Mingolla. - My... Lufa mocniej dźgnęła go w pierś. - Ty sam jeszcze nie wypłynąłeś na czyste wody, chłopcze. No więc chcesz odpowiedzieć na moje pytanie? Mingolla z trudem pohamował chęć, by wrzasnąć jeszcze raz i siłą się wyrwać z hamaka. - Jakie pytanie? - Kto jest miotaczem w Chicago Bears. Parskanie. - Niedźwiedzie grają w futbol amerykański - odparł Mingolla. - Ano, przekonałeś mnie. Tylko prawdziwy Amerykanin by to wiedział - stwierdził hillbilly, na nowo wybuchając śmiechem. - Problem polega na tym... - z jego głosu nagle zniknęła wesołość - ...że i do Amerykańców nie czujemy specjalnej mięty. Cisza, bzyczenie owadów. - Kim jesteś? - zapytał Mingolla. - Nazywam się Coffee... Siły Specjalne, poprzednio w ramach Pierwszej Dywizji Piechoty. Ale można powiedzieć, żeśmy ujrzeli światło i zrezygnowali z kariery wojskowej. A ty masz jakieś nazwisko, chłopcze? - Mingolla... David Mingolla. - Uznał, że wie już, z kim ma do czynienia, ale żeby się upewnić, zapytał: - Co to znaczy „ujrzeliście światło”? - W Szmaragdowej światło jest święte, człowieku. Siedzisz pod smugami przedzierającymi się przez listowie, pozwalasz, by w ciebie wniknęły, a one poruszają w twej duszy prawdę. - Rzeczywiście? - Mingolla naparł znowu i znowu niczego nie osiągnął. - Myślisz, że jesteśmy świry, co nie? - zapytał Coffee. - Przypominasz mi mojego dawnego porucznika. Facet powtarzał, że jestem szalony, a ja odpowiadałem, że wcale nie jestem zwyczajnie szalony, panie poruczniku. Jestem Chrystusowym szaleńcem. I mówiłem mu o królestwie, które zbudujemy. Bez maszyn, bez zanieczyszczenia środowiska. Rozkwitniesz w nim, David, jeśli tylko przejdziesz szkolenie. Nauczysz się polować z nożem, tropić węchem tapira. Z krzyku ptaka przewidywać pogodę. - I co z tym podporucznikiem? - roztargnionym tonem zapytał Mingolla, usiłując znaleźć punkt zaczepienia w duszy Coffeego. - Nauczył się tych wszystkich rzeczy? - Wiesz, jak to z porucznikami bywa, David. Czasem się po prostu nie sprawdzają. Zerwano moskitierę z twarzy Mingolli, wyciągnięto go z hamaka, rzucono na kolana i skrępowano mu nadgarstki. Na peryferiach świetlistego kręgu wyławianego blaskiem latarki dostrzegł rozmazany kokon hamaka Garrida; wydawał się wybrzuszony bardziej niż poprzednio, jak gdyby brzemię śmierci było większe niż brzemię życia. Szarpnięciem postawiony na nogi i obrócony, stanął twarzą w twarz z tykowatym jegomościem o zepsutych zębach i potwornie rozszerzonych źrenicach; niechlujna broda sięgała torsu, a ciemne włosy splątanym kłębowiskiem spływały na ramiona. Przytykał latarkę do swego podbródka, żeby Mingolla mógł widzieć jego szeroki uśmiech. Z tyłu stali jego ludzie, wszyscy jak spod strychulca - brodaci, chudzi i niżsi od dowódcy. Nosili dziurawe drelichy, trzymali przestarzałą broń. - Miło cię poznać, David - powiedział Coffee, opuszczając latarkę. - Starczy ci siły na nieduży nocny przemarsz? - Może powinien niuchnąć parę sztuk? - zasugerował jeden z pozostałych. - Taa, może. - Coffee pogrzebał w kieszeni, a potem poświecił latarką na dwie spoczywające w dłoni kule ze srebrnej folii. - Brałeś kiedy Sammy’ego? - Posłuchaj - odrzekł Mingolla - ja mam... Coffee zgiął go w pół hakiem na żołądek. Mingolla byłby upadł, ale ktoś trzymał sznur, którym skrępowano mu ręce. Przez kilka sekund nie mógł złapać tchu, a kiedy wreszcie zdołał wciągnąć przez usta nieco powietrza, Coffee chwycił go za podbródek i wyprostował. - To lekcja numer jeden - powiedział. - Odpowiadasz, kiedy jesteś pytany. No więc brałeś kiedy Sammy’ego? - Nie. - No więc bez obaw..