To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Mój Boże, do iluż barw i odcieni należało towarzystwo znanego sanatorium, znajdującego się pod opieką lekarską wielojęzycznego radcy dworu, doktora Behrensa, swoiście wyrażającego się poligloty! Przybyła tam niedawno nawet jakaś egipska księżniczka, ta sama, która niegdyś podarowała doktorowi ów uwagi godny serwis do kawy i papierosy "Sfinks". Osoba ta, o żółtych od nikotyny i pokrytych pierścieniami Palcach, o włosach krótko przyciętych, budziła ogólną sensację. Z wyjątkiem obiadów i kolacyj, na które schodziła w paryskich toaletach, ukazywała się zazwyczaj w męskiej marynarce, z nienagannie zaprasowanymi spodniami; zresztą mężczyźni nie interesowali jej wcale, darzyła natomiast leniwym i gwałtownym zarazem uczuciem pewną żydówkę z Rumunii, która nazywała się po prostu pani Landauer. A tymczasem pan prokurator Paravant zaniedbywał dla Jej Wysokości ulubioną matematykę i zakochany był w niej aż do śmieszności. Nie dość tego, w jej małej świcie znajdował się rzezaniec Murzyn; ten chory, słabowity człowiek, mimo swą wadę organiczną (o której Karolina Stohr chętnie rozprawiała) niezmiernie przywiązany do życia, był niepocieszony ujrzawszy obraz swego wnętrza na płycie, gdy rentgen prześwietlił jego czarną powłokę... W porównaniu z takimi postaciami Mynheer Peeperkorn wydawał się nieledwie bezbarwny. A choć ten rozdział powieści, jak jeden z poprzednich, mógłby otrzymać nagłówek "Jeszcze ktoś", to w tym wypadku nie byłoby powodu do obawy, że wchodzi na scenę przyszły twórca duchowego i pedagogicznego zamieszania. Nie, Mynheer Peeperkorn nie był bynajmniej człowiekiem zdolnym do wywoływania logicznych zaburzeń. Jak zobaczymy, był jednostką zupełnie innego typu. Że mimo to osoba jego stała się przyczyną gwałtownych zaburzeń w duszy naszego bohatera, to tłumaczy się następującymi okolicznościami: Mynheer Peeperkorn przybył na stację Davos Wieś tym samym wieczornym pociągiem co Madame Chauchat, zajechał tymi samymi saniami przed sanatorium "Berghof" i zasiadł z nią razem do wieczerzy w restauracji. Nie był to więc przyjazd równoczesny, ale wspólny; wspólność ta znalazła w dalszym ciągu wyraz także i w tym, że Mynheer otrzymał stałe miejsce przy lepszym stole rosyjskim, obok niej a naprzeciw doktora - tam gdzie niegdyś nauczyciel Popow urządził swój dziki i dwuznaczny występ. Ta wspólność, przez to, że była zupełnie nieprzewidziana, wyprowadziła Hansa Castorpa z równowagi. O dniu i godzinie przybycia Kławdii radca zawiadomił go we właściwy sobie sposób. - No, Castorp, stary przyjacielu! - rzekł. - Wytrwałość będzie nagrodzona. Pojutrze wieczorem kotka wśliźnie się znowu z powrotem. Otrzymałem telegram. - Nie wspomniał przy tym ani słowem, że pani Chauchat wraca w towarzystwie; może nie wiedział o niczym - w każdym razie, kiedy go Castorp nazajutrz o to pytał, twierdził, że sam był tym faktem zaskoczony. -Nie mogę panu nawet powiedzieć, gdzie go wyłowiła - oświadczył. - Widocznie znajomość zawarta w podróży, w Pirenejach zapewne. Ano, musi się pan teraz z tym pogodzić, rozczarowany Celadonie, na to nie ma rady. Wielka przyjaźń, rozumie pan? Zdaje się, że mają nawet wspólną kasę. To jakiś kolosalny bogacz, według tego, co mówią. Król kawy w stanie spoczynku, mój panie, malajski kamerdyner, luksus w każdym calu. Nie przyjechał tu zresztą dla rozrywki, bo poza zaflegmieniem, wywołanym przez alkohol, cierpi na złośliwą malarię, zimnicę, rozumie pan, skądsiś zawleczoną i bardzo uporczywą. Będzie mu pan musiał wiele wybaczyć. - Proszę bardzo, proszę bardzo -odparł wyniośle Hans Castorp, a przy tym pomyślał: "A ty? co ty na to? Jeśli mnie pozory nie mylą, to ty też od dawna nie jesteś tu obojętnym widzem, ty stary wdowcze o sinych policzkach, i nic ci nie pomoże całe twoje realistyczne malarstwo. Cieszysz się niemało moim zmartwieniem, a przecież jesteśmy do pewnego stopnia towarzyszami niedoli w stosunku do Peeperkorna". - Ciekawy człowiek, zjawisko stanowczo nieprzeciętne - rzekł robiąc gest, jakby go chciał narysować. - I krzepki, i wątły zarazem, to jest wrażenie, jakie robi na pierwszy rzut oka, jakie zrobił na mnie przynajmniej dziś podczas śniadania. Krzepki i wątły - za pomocą tych przymiotników trzeba go zdaniem moim scharakteryzować, choć uchodzą zazwyczaj za trudne do pogodzenia. Jest wysoki, barczysty, staje często z rozkraczonymi nogami, z rękami w kieszeniach (zauważyłem, że ma kieszenie u spodni umieszczone prostopadle, a nie po bokach, jak pan i ja, i większość ludzi z dobrego towarzystwa). Kiedy tak stoi i mówi z holenderska, z podniebienną wymową, wtedy znać w nim jakąś krzepkość. Ale brodę ma rzadką - długą, a rzadką, tak że można by przeliczyć wszystkie włoski, i oczy małe, blade, nie mogę inaczej powiedzieć jak bezbarwne, na próżno je usiłuje wciąż szeroko otwierać, wszystko nadaremnie. Potworzyły mu się wskutek tego na czole głębokie bruzdy, najpierw pionowo przecinające skronie, a potem poziomo czoło, wysokie, czerwone czoło, obramowane siwymi włosami, długimi, ale rzadkimi. A oczy nie przestają być małe i blade, mimo że je ciągle rozwiera. Wysoko zapięta kamizelka nadaje mu wygląd duchownego, choć przeczy temu surdut w kratkę. Oto moje wrażenia z dzisiejszego ranka