To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Filip włożył kapelusz pod pachę i poszedł za damami. — Panie de Taverney, nie chcę, żeby mnie pan opuścił — powiedziała królowa. — Dla polityki mam dziś zamiar skonfiskować Amerykanina. Proszę po prawej, panie de Taverney. Taverney usłuchał, Andrea przeszła na lewą stronę. Odgłos werbli, dźwięk trąbek gwardyjskich, szczęk broni, kiedy królowa schodziła po schodach, wszystkie te oznaki ceremonialnej dworskiej wystawności, powszechnego szacunku i uwielbienia przeznaczone dla królowej, ale spotykające mimochodem Taverneya, cały ten triumf przyprawiły młodego człowieka i tak już zakłopotanego o niespodziewany zawrót głowy. Po tylu dniach strawionych posępnie w smutku i na wygnaniu był to zbyt nagły przeskok do wielkiego świata, do upojeń dla dumy i serca. Podczas gdy królowa przechodziła, zniżały się czoła i wznosiła się broń. Pewien tylko maleńki staruszek pozwolił sobie zapomnieć o etykiecie, tak zaprzątnięty miał umysł. Zamiast spuścić głowę i oczy, stał prosto ze wzrokiem wlepionym w królowę i Taverneya. Kiedy przeszli umknął tak żwawo, jak tylko pozwalały mu krótkie nogi i siedemdziesiąt lat życia. IX. NA STAWIE SZWAJCARSKIM Wszyscy znają ów wydłużony czworobok, modry i pomarszczony latem, a biały i chropowaty zimą, zwany po dziś dzień Stawem Szwajcarskim. Każdy z jego boków obrzeża aleja lipowa, drzewa wyciągają wesoło ku słońcu czerwonawe ramiona. Aleje zaludnia tłum spacerowiczów wszelkiego stanu i wieku. Wszyscy przybyli nacieszyć się widokiem sanek i łyżwiarzy. Stroje dam przedstawiają świetną mieszaninę krępującego, nieco przepychu dawnego dworu z dość kapryśną dezynwolturą najnowszej mody. Wysokie fryzury, ocieniające młode czoła koronkowe mantyle, moc wełnianych kapelusików, okrycia futrzane i sute falbany sukien jedwabnych tworzą zajmującą pstrokaciznę z czerwonymi frakami, błękitnymi surdutami, żółtymi liberiami i długimi białymi opończami. Ubrani na czerwono i niebiesko lokaje przerzynają cały ten tłum niby maki polne i chabry, którymi wiatr kołysze wśród kłosów zboża lub koniczyny. Niekiedy w samym środku zgromadzenia rozlega się okrzyk podziwu. To Saint– Georges, łyżwiarz znakomity, zakreślił koło tak doskonałe, że geometra, zmierzywszy je, nie znalazłby dostrzegalnego błędu. To znowu niby rosyjska trojka ciągną po lodzie sanki trzy ogromne zaprzężone molosy. Ustrojone w aksamitne herbowe czapraki, z pióropuszami na głowach psy te wyglądają na owe stwory dziwaczne, maszkary czy chimery z rysunków Callota lub Goyi. W saniach, rozparty niedbale na skórach tygrysich siedzi pan de Lauzun, ich właściciel. Tu i ówdzie inne sanie, skromniej wyposażone, szukają odosobnienia. Jedne z tych sań zajmuje jakaś dama, zamaskowana zapewne z powodu zimna. Przystojny łyżwiarz w aksamitnej, szamerowanej złotem opończy przechyla się nad oparciem, w ten sposób popycha sanie, kierując nimi zarazem. Słowa ich mieszają się wraz z oddechem, ale któż mógłby zganić taką schadzkę pod gołym niebem na oczach całego Wersalu. Kogóż to obchodzi, co mówią, skoro ich widać, cóż obchodzi innych, że ich widzą, skoro nie wiadomo, co mówią. Widoczne jest tylko, że wśród całego świata żyją życiem odosobnionym, jak dwa ptaki, przelotne. Dokąd zmierzają? Do świata nieznanego, którego każdy szuka, a który nazywamy szczęściem. Nagle wśród owych sylfów, które płyną raczej niż chodzą, powstaje zamieszanie, wybucha wielka wrzawa. Nad brzegiem stawu ukazała się królowa. Poznali ją, ustępują miejsca, rozlegają się wiwaty. Ona daje znak, żeby nie przeszkadzali sobie. Korzystając z przyzwolenia łyżwiarze i sanki tworzą wielki krąg. Wszystkie oczy zwrócone są na dostojnego gościa. Mężczyźni, zręcznie manewrując, starają się przybliżyć, kobiety, jak każe przyzwoitość i szacunek, poprawiają ubiór. Każdy pragnie przyłączyć się do grona dworzan i wyższych oficerów, którzy podchodzą złożyć hołd królowej. Spośród znakomitych osobistości, jakie zaobserwowała publiczność, jedna tylko, i to jedna z najwybitniejszych, wbrew powszechnemu impulsowi, nie dąży na spotkanie królowej. Przeciwnie, poznawszy Marię Antoninę i jej orszak, spiesznie wysiada z sanek, biegnie w kierunku alei po drugiej stronie i tam znika razem ze swą świtą. Hrabia d’Artois, zaliczany do najwytworniejszych i najzręczniejszych łyżwiarzy, ujrzawszy z daleka bratową, jeden z pierwszych przybył ucałować jej rękę. — Czy widzisz — rzekł półgłosem — jak ciebie unika nasz braciszek, pan de Provence? — To mówiąc wskazał palcem na Jego Królewską Wysokość, który maszerował wielkimi krokami poprzez oszronione zarośla, by, nadkładając drogi, dotrzeć do swej karocy. — Obawia się wyrzutów z mej strony — powiedziała królowa. — Wyrzutów to on się spodziewa ode mnie, to nie dlatego ciebie unika. — Może ma wyrzuty sumienia — zauważyła wesoło królowa. — Nie, siostro, powiem ci. Dowiedział się, że dziś wieczór ma przyjechać pan de Suffren, słynny zwycięzca, a ponieważ jest to ważna nowina, pragnie, żebyś nic nie wiedziała. Królowa spostrzegła w pobliżu kilku ciekawskich, którzy nie potrafili zachować należytego dystansu i mogli słyszeć słowa szwagra. — Panie de Taverney — powiedziała — bądź tak dobry i zajmij się, jeśli laska, moimi sankami. A jeżeli jest tu pański ojciec, idź się z nim przywitać, daję panu zwolnienie na kwadrans. Młody człowiek skłonił się i przecisnął przez tłum, by wykonać rozkaz królowej. W zbiegowisku również zrozumiano, o co chodzi, tłum miewa czasem instynkt zadziwiający; krąg rozszerzył się i królowa mogła swobodniej rozmówić się z hrabią d’Artois. — Mój bracie — powiedziała wówczas królowa — wytłumacz mi, proszę, co zyska mój brat, hrabia Prowansji, nie udzielając mi wiadomości o przybyciu pana de Suffren