To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Gęsty, milczący tłum, jaki zebrał się na placu, także obserwował białą postać, wyrywającą się tuzinowi gwardzistów. - Ciekawe, skąd wzięli taki głaz? - zastanowił się sierżant. -Przecież miasto stoi na iłach. - Niezła dziewczyna - pochwalił Nobby, gdy jeden z gwardzistów zgiął się wpół i upadł. - A ten chłopak przez parę tygodni nie znajdzie sobie rozrywki na wieczór. Panna ma mocne kolana, to widać. - Znamy ją? - spytał Colon. Marchewa zmrużył oczy. - To lady Ramkin! - zawołał wstrząśnięty. - Nigdy! - Tak, to ona. W nocnej koszuli - potwierdził Nobby. - Dranie! - Colon porwał łuk i sięgnął po strzałę. -Ja im dam czułości! Taka elegancka dama, to' hańba! - Ehm... - wtrącił Marchewa, zerkając przez ramię. - Sierżancie... - Do czego to dochodzi - mruczał do siebie Colon. - Przyzwoita kobieta nie może spokojnie przejść ulicą, żeby nie zostać zjedzona. No dobra, bandyci... Jesteście już... jesteście geografią... - Sierżancie! - powtórzył z naciskiem Marchewa. - Historią, nie geografią - poprawił Nobby. - Tak właśnie chciał pan powiedzieć. Historią! Jesteście już historią! - Wszystko jedno - warknął Colon. - Przekonamy się, jak... - Sierżancie!! Nobby także się obejrzał. - A niech to...-jęknął. - Nie mogę spudłować. - Colon wymierzył starannie. - Sierżancie!!! - Zamknijcie się obaj. Nie mogę się skupić, kiedy wrzeszczycie mi nad... - Sierżancie, on leci! *** Smok przyspieszył. Rozmyły się pod nim pijane dachy Ankh-Morpork; skrzydła drwiły z powietrza. Wyciągnął szyję, a ognie z nozdrzy ciągnęły się za nim jak wstęgi. Odgłos przelotu huczał na niebie. *** Colonowi drżały ręce. Miał wrażenie, że smok celuje mu prosto w gardło, że leci szybko, za szybko... - To jest to! - zawołał Marchewa. Spojrzał jeszcze przelotnie w stronę Osi, na wypadek gdyby bogowie zapomnieli o swoich obowiązkach. Po czym dodał, powoli i wyraźnie: - To szansa jedna na milion, ale może się udać! - Niech pan strzela! - wrzasnął Nobby. - Wybieram odpowiednie miejsce, mój chłopcze. Wybieram miejsce - bełkotał Colon. - Nie martwcie się, chłopcy, mówiłem przecież, że to moja szczęśliwa strzała. Strzała pierwszej klasy, nie ma co, mam ją od dzieciństwa, zdziwilibyście się, gdybym wam powiedział, do czego nią strzelałem, nie ma się o co martwić... Urwał, a koszmar zbliżał się do niego na skrzydłach grozy. - Tego... Marchewa - szepnął słabym głosem. - Słucham, sierżancie? - Czy twój dziadek nie wspomniał ci przypadkiem, jak wygląda takie czule miejsce? I wtedy smok już się nie zbliżał, tylko był, sunął nad ich głowami - lśniąca mozaika łusek, przesłaniająca całe niebo. Colon strzelił. Patrzeli, jak strzała mknie prosto i pewnie. *** Vimes zataczał się w biegu. Brakowało mu tchu i brakowało czasu. Tak nie może być, myślał. Owszem, bohater zawsze przybywa na czas i zawsze w ostatniej chwili. Ale ta ostatnia chwila minęła jakieś pięć minut temu. Nie jestem bohaterem. Nie mam kondycji, muszę się napić i zarabiam parę dolarów miesięcznie bez sortu pióropuszowego. To nie jest płaca bohatera. Bohaterowie dostają królestwa i księżniczki, regularnie ćwiczą, a kiedy się uśmiechają, światło połyskuje im na zębach. Dranie. Pot zalewał mu oczy. Zastrzyk adrenaliny, który doprowadził go tu z pałacu, przestał działać i teraz odbierał nieunikniony haracz. Vimes potknął się, zatrzymał i złapał muru, żeby utrzymać równowagę. Dyszał ciężko. I wtedy właśnie zobaczył trzy postacie na dachu. O nie, pomyślał. Przecież też nie są bohaterami! W co oni się tam bawią? *** To była szansa jedna na milion. I kto może wiedzieć, czy gdzie indziej, w jednym z milionów możliwych wszechświatów, nie przyniosłaby sukcesu? Bogowie naprawdę lubią takie rzeczy. Ale Los, który potrafi zmieniać nawet wyroki bogów, miał dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć głosów. W tym wszechświecie, na przykład, strzała odbiła się od łuski i z brzękiem odleciała w niepamięć. Colon patrzył nieruchomo na mijający go szpiczasty smoczy ogon. - Ona... chybiła... - wybełkotał. - Przecież nie mogła chybić! - Zaczerwienionymi oczami spojrzał na dwójkę kolegów. - To była piekielna, ostatnia, rozpaczliwa, jedna na milion szansa! Smok poruszył skrzydłami, wykręcił cielskiem w miejscu na powietrznej osi i wymierzył łeb w stronę dachu. Marchewa złapał Nobby'ego w pasie i położył sierżantowi dłoń na ramieniu. - Jedna na milion, ostatnia pieprzona szansa... - klął dalej Colon. - Panie sierżancie! Smok zionął ogniem. Była to przepięknie wymierzona nitka plazmy. Przeszła przez dach niczym gorący nóż przez masło. Przecięła klatki schodowe. Zatrzeszczała na starych krokwiach, a one poskręcały się jak papier. Rozcięła rury. Przebijała strop za stropem niby pięść rozgniewanego boga, aż wreszcie dosięgła wielkiej miedzianej kadzi, zawierającej tysiące garnców świeżo wydestylowanego, dojrzałego alkoholu typu whisky. Przepaliła ją także. Na szczęście szansa, że ktokolwiek przeżyje eksplozję, jaka wówczas nastąpiła, wynosiła dokładnie jeden do miliona. *** Ognista kula wzniosła się jak róża. Wielka pomarańczowa róża z żółtymi pasemkami. Zerwała dach i owinęła go wokół zaskoczonego smoka, po czym poderwała go wysoko w górę w kipiącej chmurze połamanego drewna i kawałków rur. Tłum patrzył ze zdumieniem, jak gorący podmuch porywa smoka w niebo. Nikt nawet nie zauważył Vimesa, który zdyszany i zasapany przeciskał się do przodu. Przedarł się przez szereg gwardii pałacowej i jak najszybciej ruszył do środka placu. Nikt w tej chwili nie zwracał na niego uwagi. I nagle znieruchomiał