To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Schulza, którego zresztą bardzo lubił i cenił wysoko jako twórcę. Było to w Zakopanem w lecie. Witkiewicz przyszedł do mnie któregoś dnia wieczorem w towarzystwie młodej i bardzo przystojnej artystki filmowej, bodajże debiutującej dopiero, do pensjonatu na Kozińcu, gdzie mieszkałem wtedy chwilowo. Leżałem w piżamie na otomanie, pogrążony w lekturze jednej z prac filozoficznych Witkiewicza, o której przeczytanie prosił mnie dnia poprzedniego. Był w doskonałym humorze. Robił żartobliwe aluzje do mojej kolorowej piżamy, zadowolony, że zastał mnie nad lekturą swojej rozprawy. W pewnej chwili poprosił o dwa pomidory, które, jak mówił, są tak nabite materią witaminową, że galwanizują jego energię życiową i umysłową w tempie nadzwyczaj szybkim. Zadzwoniłem, i gdy zjawiła się pokojówka, poprosiłem o pomidory, herbatę, chleb, masło i szynkę. Witkiewicz milczał w czasie jedzenia. 183 — Idziemy do Schulza — zaproponował, gdy zjedliśmy skromny posiłek przedwieczerzowy. — Daruj, ale jestem nieubrany — odpowiedziałem — a trudno mi się ubierać w obecności młodej pani. Witkiewicz, który był na „ty" z ową młodziutką przedstawicielką dziesiątej muzy, zadyrygował: — Odwróć się, Janko, odwrotną stroną medalu, pozbawioną oczu, bo Jerzy jest wstydliwy i nie chce się ubierać, gdy kobieta go obserwuje. Ubrałem się szybko. Po drodze Witkiewicz pouczał artystkę filmową: — Musimy Brunonowi zrobić przyjemność. Chcę was wtajemniczyć, > wiedzcie, że Schulz jest masochistą. Zamiast przedstawić się — pamiętaj, Janko, podejść do niego blisko i nic nie mów, tylko wal w mordę — , pięć razy. Będzie to szczyt rozkoszy dla niego. Przygoda skończyła się bezboleśnie. Dama, która nam towarzyszyła, uchyliła się od rękoczynnej metody zaspokojenia rzekomo masochistycznych skłonności znanego już wtedy autora Sklepów cynamonowych. Przywitała się mniej ekscentrycznie, za to zgodnie z obiegową etykietą towarzyską. Gdy później w czasie wizyty zdekonspirowałem nieuskutecznioną przygodę, Schulz uśmiechnął się blado i miał trochę niewyraźną minę. Witkiewicz poklepał go po ramieniu: — No, Brunonie, minęła cię pyszna gratka. Wszystkiemu winien naturalnie Jerzy i niedoświadczona Janka. Witkiewicz potwierdzał sobą i swoim życiem niedwuznacznie biolo giczną teorię o organicznym zroście płciowości oraz intelektu. Był poli- gamistą raczej pod ciśnieniem popędowej konieczności niż wyrozumo- wanego snobizmu. Kobiety, które fascynował i których mnóstwo kochało się w nim, mimo jego przeważnie doświadczalnego stosunku do nich, ukrywanego zresztą, były bowiem jednym z walnych środków wprawia nia go w stan biologiczno-duchowej tężyzny, traktował z całą delikatno ścią i rzadką dżentelmenerią, jemu tylko właściwą. Takim był przede wszystkim w stosunku do swojej żony, z którą współżył wprawdzie w artystycznie luźnych więzach, ale o której wyrażał się zawsze naj czulej i tkliwie. Gdy przyjeżdżała do niego do Zakopanego, zaniedbywał swoje ustalone rytuałem codziennego nawyku odwiedziny, by niczym nie urazić żony, która odpłacała mu zresztą tą samą dozą serdecznej deli katności i oddania. Kiedyś zwierzył mi się w czasie generalnej spowiedzi z dziejów swojego życia, w której nie tylko nie wahał się poruszyć naj- ' intymniej szych spraw rodzinnych ze swoim dramatem młodzieńczym włącznie (samobójstwo narzeczonej w Tatrach), ale upoważnił mnie w ra zie wcześniejszej śmierci swojej do pełnego uwzględnienia tych spraw w planowanych przeze mnie jeszcze przed wojną pamiętnikach. — Nikt z mojego otoczenia nie domyśla się nawet, jak ważną rolę 184 odegrała w moim życiu Nina — mówił wtedy o swojej żonie — ile razy była moim najlepszym duchem. Jest dla mnie bezcennym wprost człowiekiem, a jednak tyle razy odchodziłem od niej do innych kobiet. Nina przebacza mi zawsze. Miał szczególny kult dla swojej matki, a poprzez ten kult — dla macierzyństwa w ogóle. Opowiadał mi kilka razy, że matce zawdzięcza daleko więcej niż ojcu swojemu, Stanisławowi — jednemu z najwybitniejszych pisarzy swojej epoki, osobistości szczególnie czczonej przez jego pokolenie. Miał pewien uraz w stosunku do ojca, pochodzący ze wspomnień młodości. Mówił mi o nim z odcieniem hamowanej goryczy, jako o kimś, którego opinia publiczna postawiła na najwyższym piedestale, a który, niestety, nie dorastał do tej wysokości w życiu rodzinnym. Informował mnie; że ojciec jego mimo głośnego nazwiska miał dochody niewielkie i nieraz gorzki trud utrzymania domu na pewnym poziomie (u Witkiewiczów bywało mnóstwo gości nie tylko ze świata literatury, sztuki i nauki) spadał na matkę, która udzielała lekcji gry na fortepianie, zaprą co wu jąć się ponad miarę swoich wątłych sił. Gdy poznałem Witkie-wicza, matka jego nie żyła już; ale w nader częstych rozmowach ze mną, w których mnie wtajemniczał w najskrytsze szczegóły swojego dzieciństwa, młodości i w ogóle swojej atmosfery rodzinnej, nie ojciec, ale matka była głównym motywem bezustannych refrenów podziwu i uwielbienia ze strony Stasia. Ojcu swojemu nie mógł darować jego stosunku, zresztą wyłącznie duchowego — jak mi opowiadało kilka osób, które dobrze znały te rodzinne komplikacje domu Witkiewiczów — stosunku polegającego na najgłębszym powinowactwie dusz, z p. Dembowską, podobno również jedną z egeryj H. Sienkiewicza. Informacje Witkacego o p. Dembowskiej były wybitnie stronnicze. Nigdy nie potrafił o niej mówić spokojnie. Parskał pasją, ile razy poruszał ten tak przykry dla niego temat. Niezwykły czar tej wyjątkowej kobiety — bezcielesnej niemal, zdematerializowanej na modłę romantycznego ideału kobiecości, istnego ekrazytu duchowego napięcia, żyjącej bezustannym żarem mistycznym o wysokiej temperaturze, oderwanej zupełnie od życiowej codzienności — w opowiadaniach Witkiewicza ulegał urazowemu wykrzywieniu. W opowiadaniach tych p