To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Każdy z puszkarzy, muszkieterów i furmanów miał tu wyznaczone miejsce i rolę, stąd też przeprawianie tak ciężkiego transportu szło bez chaosu i krzyku. Przy toczeniu grubawych kartaunów podziwiało wojsko nowe sposoby pana armatnego, za którego przyczyną stosowano mechanizmy z linami i blokami. Jasne słońce stało dość ukośnie nad ziemią, gdy już wszystkie armaty koronne były na nowych stanowiskach za rzeką opodal piechoty pułkownika Gizy. Nie tak łatwo poszło z chorągwiami pancernymi i z dziesiątkami tysięcy pańskich wozów, a już śmiech i rozpacz chwytały za gardło, gdy zaczęły się przeprawiać poczty pospolitego ruszenia. Powstał jeden zgiełk i harmider, konni wjeżdżali na idącą czeladź, wozy spinały się z wozami. Podczas gdy czoło obozu przeprawiwszy się na drugą stronę formowało się kształtnie i w ordynku, na tyłach rosło zamieszanie. Nikt tu nie umiał wprowadzić jakiej takiej dyscypliny, mieszały się wzajem kompanie pospolitego ruszenia i wiele turbacji narobił poczet zbrojny wojewody krakowskiego, liczący półtora tysiąca ludzi bitnych, ale nad wyraz niesfornych. Tymczasem w kotlinie za miastem urządzano obóz. Dymiły już kuchnie i ogniska, rozpinano namioty, rozmieszczano w mądrym porządku nadjeżdżające wozy. Król, przeprawiwszy się koło południa, chodził ze starszyzną po kotlinie, chwalił Arciszewskiego, Przyjemskiego i Gizę za wybór miejsca i jego czujne opatrzenie. - Szkoda, że jutro dalej ruszymy, bo tu miejsce przednie do bezpiecznego postoju. Ale pora nam pod Zbaraż, waszmościowie - powtarzał Jan Kazimierz. - Tam już ani żywności, ani prochów, Boże jedyny. - W imię Boże dojdziemy na czas, najjaśniejszy panie! - pocieszał Ossoliński. W tej chwili zaczęły bić w mieście dzwony, - Nabożni ludzie w tym miasteczku pana Sobieskiego - odezwał się stojący obok króla spowiednik Jana Kazimierza, ksiądz Cieciszewski. - Dobry to znak, że dzwony się ozwały w chwili, gdyśmy wzdychali do Boga o rychłą odsiecz dla Zbaraża. Szkoda, że deszcz zaczyna siąpić, bo i my odbylibyśmy dziś nabożeństwo na powietrzu, a tak trzeba nam do kaplicy w namiocie. Gdy król z orszakiem odszedł, u brzegów Strypy pozostał Arciszewski w towarzystwie puszkarzy i oficerów. Deszcz siąpił coraz gęściej i w tej wilgotności powietrza mosiężne serca na wieżach dzwoniły coraz mocniej. Niebawem i z dalszych kapliczek poza miastem nadlatywały odgłosy mniejszych dzwonów. Arciszewski nadsłuchiwał to skrzypienia świeżo ułożonych bali mostowych, to owego coraz gwałtowniejszego bicia dzwonów. - Dziwne to dzwonienie. Jak myślicie, panowie? - rzucił pytanie do oficerów i żołnierzy. - Święto Matki Boskiej Zielnej, a przy tym niedziela - zauważył Giza. - Święto świętem, ale to pospieszne bicie dzwonów to jakby głos nie na chwałę Bożą, ale na trwogę. Zbyt gwałtownie pociągają za sznury. Żaden z oficerów nie potwierdził jego spostrzeżenia. Nawet pułkownik Giza, ceniący talenty pana armatnego, pomyślał w tej chwili: "Zacny człowiek, ale wylazł z niego arianin, drażni go nasze nabożeństwo." Arciszewski nadal był niespokojny. - Tak czy inaczej, pułkowniku, nie mogą mosty stać, jak stoją, bez ochrony. Zamknij waszmość dostęp do nich wozami. Po tych słowach zwrócił się do Piotra: - Weź no z dziesięciu ludzi i skocz niepostrzeżenie ku cerkwi, bo tam najgłośniej dzwonią. Jeśli zajdzie potrzeba, to mi tego gorliwego dzwonnika złap za kark i sprowadź co najrychlej. Więcej jak połowa wojska przeciągnęła już na drugi brzeg Strypy. Przed rzeką pozostało jeszcze niesforne pospolite ruszenie, dragoni Koreckiego, którzy pilnowali tyłów, oraz chorągwie kasztelana sandomierskiego i starosty bracławskiego. Liczono, że mimo niesforności reszta wojsk przeprawi się w kilka godzin po południu. Tymczasem właśnie w południe wrócił Piotr Opacki z wyprawy do cerkwi i w podnieceniu zdawał relację armatnemu. - Wasza miłość! To zdradzieckie bicie w dzwony! Ludzie pod cerkwią ani pary z gęby nie puścili udając, że taki u nich obyczaj, ale wlazłem z Sebastianem na wieżę i tam dopadliśmy dzwonnika. Sebastian chwycił za sznur i dalej dzwonił dla niepoznaki, a ja człeczynę za gardło i mówię: "Gadaj, sukinsynu, bo cię przez okno wyrzucę." No i wygadał. Wasza miłość, bicie w dzwony to umówiony znak dla Chmielnickiego, że się przeprawa zaczyna