To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Będę się zachwycał tą katastrofą. Dlatego cię ostrzegłem. Byś wiedziała o grożącym ci niebezpieczeństwie i nie mogła go uniknąć. By twym próbom uniknięcia go mógł towarzyszyć szyderczy, triumfalny śmiech Wzgardliwego. Nie. To było niemożliwe. Była lekarzem. Nic nie mogło jej zmusić do niszczenia. Żadna moc, spryt ani zło nie zdołają odmienić tego, czym postanowiła się stać. Nigdy! Wezbrał w niej potok słów, który wypłynął na zewnątrz, jakby bełkotała. - Jesteś chory. To jest tylko choroba. Nic więcej. Cierpisz na jakieś schorzenie, które zżera twój umysł. Obłęd o fizjologicznych przyczynach. Brak biochemicznej równowagi w mózgu. Nie wiesz, co mówisz. Nie wierzę w zło! - Nie? - Furia poweselał nieco. - Zaiste. Przynajmniej to jedno kłamstwo muszę sprostować. - Zbliżył się do niej jak fala rzezi. - Popełniłaś morderstwo. Czyż zło nie jest w tobie? Rozpostarł ramiona, jakby chciał ją objąć. Nie miał twarzy ani dłoni. Jaskrawa halucynacja wyłaniająca się z rękawa jego szaty wyciągnęła się ku niej i pogłaskała jej policzek. Z owego dotyku wykwitła groza, jakby jej dusza przerodziła się w owoc wilczej jagody. Twarz Linden zmroziło lodowate zło. Zimno ogarnęło jej zmysły niczym następstwo i zwieńczenie odczuwanej przez nią instynktownej odrazy. Zapłonęło w niej i stało się prawdą. Prawdą złości. Jej twarz podeszła ropą podłości, która skaziła jej siłę i piękno, zepsuła to, kim była. W jej ciele żarzyła się Słonecznica: pustynia, plagi, krzyk drzew. Chciała wyć, lecz straciła głos. Uciekła. Nie miała innej możliwości. Uciekła w głąb siebie. Zamknęła oczy, uszy i usta, odcięła się od nerwów skóry, zabarykadowała wszystkie wejścia do swego umysłu. Nie. Groza obdarzyła ją zdolnością paraliżu. Nigdy. Ściągnęła na siebie ślepotę, głuchotę i niemotę, pogrążyła się w ciemności, jakby była ona śmiercią, nieuniknionym dziedzictwem narodzin. Nigdy więcej. 16. Prawda Waynhim Nie zrobię tego! Covenant spróbował usiąść, szarpiąc się z krępującymi jego ruchy kocami i przytrzymującymi go dłońmi. Nigdy go nie oddam! Walczył na oślep o wolność, lecz unieruchomiła go obezwładniająca słabość. Prawą rękę paraliżowało mu wspomnienie minionego bólu. Nie obchodzi mnie, co ze mną zrobisz! Wonna trawa pod jego stopami działała jak środek nasenny. Dłoniom nie sposób było się oprzeć. Ciemność przerodziła się w zamazaną plamę światła. Nachylona nad nim twarz była łagodna i ludzka. - Wypocznij, władco pierścienia - mówił cicho mężczyzna. - W tym sanktuarium nic ci nie grozi. Czas na pośpiech nadejdzie, gdy wrócisz do zdrowia. Mówiący złagodził jego desperację. Upajająca woń trawy uspokajała go i dodawała otuchy. Mamrotał coś o pogoni za Linden, sam jednak nie słyszał własnego głosu. Gdy znowu się ocknął, powoli odzyskiwał przytomność. Wraz z nią powróciła ostrość zmysłów. Kiedy otworzył oczy, widział wyraźnie. Przez chwilę wpatrywał się, mrużąc powieki, w gładką kamienną kopułę, widoczną nad nim. Wreszcie zrozumiał, że przebywa pod ziemią. Choć leżał w wysokiej, świeżej trawie, nie ulegało wątpliwości, że cała obszerna komora znajduje się pod powierzchnią. Światło pochodziło od stojących w rogach piecyków. Człowiek, którego widział uprzednio, wrócił, uśmiechnął się do niego i pomógł mu usiąść. - Ostrożnie, władco pierścienia. Byłeś śmiertelnie chory. Słabość nie ustąpi tak szybko. Podał Covenantowi czarkę wypełnioną ciemnym płynem i delikatnym ruchem skłonił go do jego przełknięcia. Ciecz miała obcy, stęchły smak, dodała mu jednak sił, gdy wypełnił nią swą pustkę. Zaczął rozglądać się wokół uważniej. Łóżko stało na środku pomieszczenia, wznosząc się nad podłogą jak katafalk z trawy. Skałę tworzącą ściany i kopułę starannie wygładzono i ukształtowano. Sufit nie był wysoki, lecz Covenant mógłby stanąć pod nim wyprostowany. Z obu stron widniały niskie wejścia. Pozbawione ozdób, wykonane z szarego kamienia piecyki stały na metalowych trójnogach. Wypełniająca je gęsta czarna ciecz paliła się bez dymu. Gdy odwrócił głowę jeszcze bardziej, zauważył w pobliżu Vaina. Nasienie Demondim stało z lekko ugiętymi rękami. Jego wargi wykrzywiały się w bladym, dwuznacznym uśmieszku, a czarne, pozbawione tęczówek i źrenic oczy wyglądały jak oczy ślepca. Covenanta przeszył dreszcz odrazy. - Zabierz... - Głos drażnił mu gardło jak zardzewiały nóż. - Zabierz go stąd. Nieznajomy objął Niedowiarka ramieniem, chcąc go podtrzymać. - Być może dałoby się to zrobić - odrzekł, uśmiechając się z przekąsem - ale trzeba by użyć wielkiej siły. Czy masz powód, by się go obawiać? - Nie chciał... - Covenant skrzywił się na ociekające ropą wspomnienia: tańczące ofiary Słonecznicy, uśmiech Vaina. Trudno mu było wykrztusić słowa z obolałego gardła. - Nie chciał mi pomóc. - Zadrżał na myśl o rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się wówczas znalazł. - Pozbądź się go. - Ach, władco pierścienia - rzekł nieznajomy, marszcząc brwi - takie sprawy niełatwo jest rozwiązać. Muszę ci dużo opowiedzieć i wiele też chciałbym usłyszeć od ciebie