To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Spiesznie podali mu leki wzmacniające. Niebawem chory począł mówić żałosnym tonem: – Jakże tęskniłem do tej szczęsnej chwili, która, niestety, przychodzi zbyt późno i ograbia mnie z tak pożądanej radości. Ale spieszcie się, spieszcie! Niechaj ktoś inny dokona chwalebnego dzieła, którego mnie dokonać nie dano. Oddaję moją wielką pieczęć we władanie komisji, wybierzcie więc, Kanclerzu, lordów, którzy w skład jej wejdą, i przystąpcie do dzieła. Spiesz się, spiesz, człeku. Nim słońce wzejdzie i zajdzie po raz wtóry, przynieś mi jego głowę, abym mógł ją ujrzeć. – Stanie się według woli miłościwego pana. Może Wasza Królewska Mość zechce teraz rozkazać, aby zwrócono mi pieczęć, a przystąpię wnet do sprawy. – Pieczęć! A w czyim ręku ma być pieczęć, jeśli nie w waszym? – Miłościwy pan raczył odebrać mi pieczęć przed dwoma zaledwie dniami mówiąc, iż będzie potrzebna wówczas dopiero, gdy własna królewska ręka przypieczętuje wyrok na lorda Norfolka. – Tak! To zaiste prawda!... Pamiętam... Cóż uczyniłem z pieczęcią?.. Taki jestem słaby... Często pamięć zawodzi mnie ostatnimi dniami... To dziwne, dziwne... Mowa jego zmieniła się w bełkot. Król słabo potrząsał od czasu do czasu siwą głową i rozpaczliwie usiłował sobie przypomnieć, co mógł uczynić z pieczęcią. Wreszcie lord Hertford odważył się paść na kolana i udzielił upragnionej informacji: – Miłościwy panie! Niechaj mi wolno będzie pozwolić sobie na tę śmiałość i powiedzieć, iż jest tu kilka sług waszych, którzy podobnie jak ja pamiętają, iż wielką pieczęć wręczyliście księciu Walii i polecili Jego Królewskiej Wysokości, aby przechował ją do owego dnia, gdy... – Prawda! To szczera prawda! – przerwał król. – Przynieś pieczęć! Ruszaj! Czas nagli! 26 Lord Hertford pobiegł do Toma, niebawem jednak wrócił przed oblicze monarchy zgnębiony i z próżnymi rękoma. Przemówił w te słowa: – Trapi mnie wielce, miłościwy panie, żem posłańcem smutnej i niepomyślnej wieści. Z woli Boga Wszechmogącego słabość księcia Walii trwa nadal i Jego Królewska Wysokość nie pomni, by otrzymał pieczęć. Przybyłem zatem spiesznie z tą nowiną mniemając, iż niepotrzebną stratą cennego czasu byłoby poszukiwanie w długim szeregu komnat i salonów przynależnych Jego Królew... Jęk króla przerwał szlachetnemu lordowi w pół słowa, po niedługim zaś czasie miłościwy pan odezwał się tonem głębokiego smutku: – Nie dręczcie więcej nieszczęsnego dziecka. Ciężko dotknęła je ręka boża, a serce moje wyrywa się doń w tkliwym współczuciu i boleję, iż sam nie mogę wziąć brzemienia na stare, utrudzone ramiona, jemu zaś przywrócić pokoju ducha. Król przymknął powieki, zaczął mamrotać coś niezrozumiale, wreszcie umilkł. Niebawem jednak otworzył oczy i bezradnie rozglądał się wokół, dopóki wzrok w jego nie spoczął na klęczącym Lordzie Kanclerzu. Wówczas twarz królewska zapłonęła gniewem: – Co! Ty jeszcze tutaj? Na Boga Wszechmogącego, jeżeli wnet nie zajmiesz się losem tego zdrajcy, twoja książęca mitra będzie miała jutro święto, bo braknie głowy, którą by mogła zdobić! – O miłościwy panie, błagam o litość – odparł drżący kanclerz. – Czekałem na pieczęć jedynie. – Czyś zmysły postradał, człeku? Leży przecie w skarbcu mała pieczęć, z którą podróżowałem był ongi za granicą. Czyż nie wystarczy ona, skoro wielka pieczęć przepadła? Czyś ty zmysły postradał? Odejdź teraz i bacz, abyś nie wracał tu, pokąd nie przyniesiesz jego głowy. Biednemu kanclerzowi pilno było umknąć z niebezpiecznego sąsiedztwa, komisja zaś nie mitrężyła z udzieleniem królewskiego autorytetu wyrokowi służalczego parlamentu i na dzień następny wyznaczyła termin ścięcia pierwszego para Anglii, nieszczęsnego księcia Norfolka. 27 ROZDZIAŁ IX KOROWÓD NA RZECE O dziewiątej wieczorem okazały fronton pałacu od strony rzeki gorzał blaskami świateł. Samą rzekę w kierunku miasta Londynu, jak okiem sięgnąć, pokrywały gęsto czółna przewoźników i spacerowe barki. Wszystkie burty przyozdobione były kolorowymi latarniami i łodzie kołyszące się na niewielkich falach przypominały niezliczone grządki wielobarwnych kwiatów poruszanych łagodnym tchnieniem letniego wietrzyka. Rozległe terasy wiodących ku wodzie kamiennych schodów (dość przestronne, by pomieścić całą armię niejednego niemieckiego księstewka) nie lada przedstawiały widok, bo ustawiono na nich szeregi halabardników królewskich w połyskujących pancerzach, a tłumy jaskrawo przybranych sług biegały w gorączce przygotowań tam i z powrotem i z góry na dół. Nagle padł jakiś rozkaz i wszystko, co żywe, natychmiast zniknęło z owych schodów. W powietrzu zawisła cisza skupionego oczekiwania. Dokąd wzrok sięgnąć zdoła, widać było mrowie ludzi, którzy wstawali w łodziach i osłaniając oczy od blasku latarń lub pochodni spoglądali ku pałacowi. Do stopni terasy przybił rząd czterdziestu czy pięćdziesięciu korabi dworskich. Były one bogato złocone, a wspaniałe rzeźby zdobiły ich wysokie dzioby i rufy. Na niektórych powiewały bandery lub proporce, inne przystrojone były złotogłowiem i arrasami tkanymi w herbowe znaki, nad innymi trzepotały jedwabne flagi naszywane mnóstwem srebrnych dzwoneczków, które przy lada podmuchu wiatru dźwięczały radosną muzyką. Znalazłbyś jednak korabie o wyższych jeszcze ambicjach, gdyż należały do szlachetnie urodzonych dworzan z najbliższego otoczenia królewicza. Miały burty malowniczo dekorowane szeregiem tarcz wspaniale zdobnych w heraldyczne godła. Statki dworskie ciągnione były przez holowniki, na każdym zaś holowniku znajdował się prócz wioślarzy oddział żołnierzy w lśniących szyszakach i półpancerzach oraz grupa muzykantów. W wielkiej bramie ukazała się straż przednia oczekiwanego pochodu – oddział halabardników. „Mieli oni na sobie obcisłe, krótkie spodnie w czarne i żółte pasy, aksamitne czapy ze srebrnymi różami po bokach, kaftany z wiśniowego i modrego sukna, z tyłu i z przodu zdobne trzema piórami – złotem szytym herbem królewicza. Drzewca halabard okrywał purpurowy aksamit nabijany pozłocistymi ćwiekami i przybrany złotymi chwasty. Dwa rzędy halabardników zwróciły się w prawo i w lewo, aby uformować dwa długie szeregi sięgające od pałacowej bramy aż po skraj wody. Wówczas hajducy w szkarłatnozłotej liberii księcia Walii rozwinęli gruby kobierzec czy też sukno w pasy i usłali nim drogę pomiędzy szeregami. Z wnętrza pałacu rozbrzmiały dźwięki trąb, kapele z łodzi odpowiedziały żywą melodią, a dwaj marszałkowie dworu z białymi laskami wyszli z bramy powolnym, uroczystym krokiem