To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Na ten temat da się powiedzieć mnóstwo niedorzeczności. Ale przedtem, na płaskim dachu, stał w milczeniu, ze zgasłą hawaną w ustach. Oboje w kapeluszach, w zimowych paltach, jakby gotowi do wyjazdu. Ciemni na tle nieba. Brama Brandenburska także była jeszcze szarym, tylko od czasu do czasu obmacywanym przez policyjne reflektory kolosem. A potem zbliżył się, rozlał się na całą szerokość pochód z pochodniami niczym potok lawy, na krótko rozdzielony przez filary, aby na powrót się zespolić, nieprzerwany, niepowstrzymany, uroczysty, nieuchronny, i rozjaśnił noc, rozświetlił Bramę aż po kwadrygę z rumakami, aż po brzeg hełmu i znak zwycięstwa bogini; nawet my na dachu domu Liebermannów zostaliśmy ogarnięci owym fatalnym blaskiem, a zarazem dotarł do nas dym i swąd przeszło stu tysięcy pochodni. Jaki to wstyd! Bardzo niechętnie przyznaję, że ten widok, nie, to żywiołowe malowidło wprawdzie mnie przeraziło, ale jednocześnie poruszyło. Tchnęło wolą, której - wydawało się - należy się poddać. Temu podniośle kroczącemu przeznaczeniu nic nie stało na drodze. Fala, która porywała. I wznosząca się od dołu ze wszystkich stron radosna wrzawa być może także ze mnie - choćby na próbę - wydobyłaby aprobujące „Sieg Heil!”, gdyby Maks Liebermann nie rzucił owego zdania, które krążyło później po całym mieście jako wypowiadane szeptem hasło. Odwracając się od dziejotwórczego widoku jak od błyszczącego pokostem historycznego bohomazu powiedział z berlińska: - Nie dam rady zeżreć tyle, ile miałbym ochotę wyrzygać. Kiedy Mistrz opuścił płaski dach swego domu, Marta wzięła go za rękę. A ja zacząłem szukać słów, które zdołałyby namówić zgrzybiałą parę do ucieczki. Ale żadne słowo się nie nadawało. Ich nie można było przenieść, nawet do Amsterdamu, dokąd wkrótce ja uciekłem z Berlina. Jednakże dla naszych ulubionych obrazów - wśród nich kilka namalowanych przez Liebermanna - już w parę lat później miejscem stosunkowo bezpieczniejszym, choć mniej lubianym była Szwajcaria. Bernd mnie opuścił. Ach... Ale to już jest inna historia. Max Liebermann (1847-1935), malarz i grafik, czołowy przedstawiciel niemieckiego impresjonizmu, w latach 1920- 1933 prezes Pruskiej Akademii Sztuk. (Przyp. tłum.) 1934 Między nami mówiąc: tę sprawę należało załatwić z większym staraniem. Ja zbytnio powodowałem się motywami osobistymi. Niefart zaczął się od pospiesznej, spowodowanej przez pucz Röhma przeprowadzki: odkomenderowani z Dachau, objęliśmy 5 lipca Obóz Koncentracyjny Oranienburg, wkrótce po tym, jak istną zgraję SA-manów zastąpił oddział naszej Straży Przybocznej, nawiasem powiedziawszy kamraci, którzy parę dni wcześniej w Wiessee i gdzie indziej rozprawili się z kliką Röhma. Nadal wyraźnie wyczerpani opowiadali o „nocy długich noży” i przekazali nam cały kram wraz z kilkoma niższej rangi SA-manami, którzy mieli być pomocni przy przejmowaniu obozu na odcinku biurokratycznym, okazali się jednak całkowicie nieprzydatni. Jeden z tych zabijaków — co znamienne: nazwiskiem Stahlkopf - zwołał do apelu powierzonych nam więźniów prewencyjnych i Żydom pośród nich rozkazał ustawić się osobno. Zaledwie tuzin typków, pomiędzy którymi jeden zwłaszcza rzucał się w oczy. W każdym razie ja od razu rozpoznałem Mühsama. Ponad wszelką wątpliwość to jego gęba. Chociaż dawnemu wywrotowcowi, któremu marzyła się republika rad, w więzieniu w Brandenburgu ciachnęli brodę i w ogóle jak należy wzięli w obroty, dosyć z niego zostało. Między nami mówiąc: anarchista z gatunku subtelnych, a ponadto typowy kawiarniany literat, który za moich wczesnych monachijskich lat był dość śmieszną postacią, mianowicie jako poeta i agitator głoszący hasła absolutnej wolności, to jasne, zwłaszcza wolnej miłości. Oto stało przede mną półtora nieszczęścia, prawie nie słyszało, co się do niego mówi, bo ogłuchło. Tłumaczyło się wskazując na częściowo ropiejące, częściowo pokryte strupami uszy i szczerzyło się przepraszająco. jako adiutant brigadeführera Eickego złożyłem mu raport, nazywając Ericha Mühsama z jednej strony człowiekiem nieszkodliwym, z drugiej zaś wysoce niebezpiecznym, ponieważ nawet komuniści baliby się jego agitacyjnej elokwencji: - W Moskwie dawno by go zlikwidowali. Brigadeführer Eicke powiedział, że mam zająć się sprawą, i radził mi specjalne potraktowanie, co było dostatecznie zrozumiałe. Ale zaraz po apelu popełniłem pierwszy błąd uznając, że brudną robotę mogę pozostawić bęcwałowi z SA Stahlkopfowi. Między nami mówiąc: żywiłem pewną niechęć do bliższego, niż to konieczne, zadawania się z tym Żydem. Na dodatek on w czasie przesłuchania trzymał się zaskakująco dobrze