To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Poza tym jak się ma ręce zajęte martwym borsukiem, to ma się sporo czasu na abstrakcyjne myślenie. - Pewnie - przytaknął z przekonaniem Wobbler. - Lepiej nie myśleć o tym, co się robi. - W takim razie otwieram pierwsze spotkanie Blackbury Volunteers - ogłosił pan Atterbury. * * * Słuchawka telefonu w pubie „Łabądek” pokryła się szronem. - Gotów, panie Einstein? - Gotów, panie Fletcher. Telefon szczęknął i ucichł. W pubie zauważalnie się ociepliło. * * * Trzydzieści sekund później oziębiło się za to w niewielkim pomieszczeniu kontrolnym radioteleskopu stanowiącego dumę Uniwersytetu w Blackbury. Pomieszczenie znajdowało się ponad dwadzieścia mil od pubu „Łabądek”. - To działa! - Oczywiście że działa. Ze wszystkich sił we wszechświecie najtrudniej jest przezwyciężyć siłę przyzwyczajenia. Siła przyciągania to przy niej pryszcz. - Kiedy na to wpadłeś? - Kiedy preparowałem wyjątkowo dużego pstrąga. - Pstrąga... aha...! Pan Fletcher, wciąż oszołomiony do pewnego stopnia stosunkiem pstrąga do grawitacji, rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie licząc ich dwóch, znajdował się tu jedynie Adrian Miller, zwany popularnie Szczylem. Miał zamiar zostać astronomem, ponieważ był przekonany, że polega to na wysiadywaniu po nocy i gapieniu się przez teleskop. Rzeczywistość, czyli podliczanie długich słupków w zimnej sali, wolno stojącej na środku pola, niespecjalnie mu odpowiadała. Chwilowo jednak nie stracił jeszcze nadziei. Liczby produkowane przez teleskop były jedyną pozostałością po gwieździe, która eksplodowała dwadzieścia milionów lat temu, niszcząc przy okazji miliard gumowatych stworków zamieszkujących dwie planety i spokojnie sobie żyjących. To zresztą pomagało też Adrianowi zrobić magisterkę, tak więc gumowate stworki nie zginęły całkiem na darmo. Choć wątpliwe jest, by one także uważały podobnie. Szczyl z pewnym zdziwieniem uniósł głowę, słysząc uruchamiający się mechanizm teleskopu i widząc rozbłyskującą radośnie tablicę kontrolną. Próbował odciąć zasilanie, ale główny wyłącznik był lodowaty i ani drgnął. Mógł więc jedynie obserwować, jak czasza nakierowuje się na Księżyc wiszący nad Blackbury i nieruchomieje. Potem wszystko zamarło, a jeszcze później ożyła drukarka, z której wysunęła się wstęga papieru z wydrukiem: 0101010010101010001000010000110011001010 OTOJESTNICCC00000000011101111 IJESTEMZPOWROTEMOOOO100001... Pan Fletcher właśnie odbił się od Księżyca i wrócił. - I jak było? - Nie miałem czasu, żeby się rozglądać, ale wątpię, żeby mi się tam spodobało. Najważniejsze, że się udało: możemy latać. - Doskonale. Tak na marginezie: gdzie zię podział ten młodzieniec? - Pojęcia nie mam, ale strasznie mu się spieszyło. - Takie czasy widadź... cóż, wrodzimy i powiemy pozostałymi, zgoda? * * * Tej nocy na Głównym Posterunku Policji w Blackbury było cicho i spokojnie. Sierżant Comely siedział sobie bezrobotnie i ponuro wpatrywał się w lampki radiostacji. Łączność radiowa go unieszczęśliwiała, nawet gdy był młodym policjantem. Była wręcz zmorą jego kariery, jako że nie był w stanie nigdy zapamiętać, jaki wyraz odpowiada danej literze alfabetu w meldunkach (na przykład Foxtrot to F). Przynajmniej mu się to nie udawało, gdy podczas pościgu czy innej akcji próbował o drugiej w nocy przekazać numer rejestracyjny podejrzanego samochodu. Jego największym osiągnięciem był meldunek: FOTOGRAFIA HERBATA PSYCHOLOGICZNY, który na dłuższą chwilę sparaliżował dyżurnego. Nic dziwnego, że w tych warunkach o awansie mógł jedynie pomarzyć. Radiostacji nienawidził zaś szczególnie w takie wieczory jak ten, gdy pełnił obowiązki oficera dyżurnego. W końcu nie po to wstąpił do policji, by być dobrym w technice. Spokój przerwał brzęczyk telefonu. Dzwonił kierownik „Odeonu”, tyle że Comely nie bardzo mógł zrozumieć, o co mu chodzi. - No dobrze... specjalny blok filmowy. Co pan rozumie przez: zrobiło się zimno?... Tak... To co ja mam zrobić: aresztować kino z powodu temperatury? Jestem policjantem, nie ciepłownikiem!... Proszę... Nie, specjalistą od naprawy magnetowidów też nie! Ledwie odłożył słuchawkę, telefon rozdzwonił się ponownie. Tym razem odebrał młody policjant. - Ktoś z uniwersytetu - zameldował, zakrywając dłonią mikrofon. - Mówi, że jakaś dziwna, obca siła opanowała radioteleskop... No, tę antenę na polu pod Siatę. Ostatnie zdanie dodał pospiesznie, widząc minę sierżanta po słowie „radioteleskop”. Comely westchnął z rezygnacją. - Możesz dostać od niego rysopis? - Kiedyś widziałem taki film, sierżancie - wtrącił inny policjant. - Obcy wylądowali i wymienili wszystkich mieszkańców jednego miasta na olbrzymie warzywa. - Taak? Tu by z tydzień minął, nimby ktokolwiek zauważył - mruknął Comely. - On może tylko powiedzieć, że to była dziwna, obca siła. - Policjant odłożył słuchawkę. - I zrobiło się też zimno. - Aha, a więc dziwne, obce zimno - podsumował sierżant. - I niewidzialne. - Mhm. Rozpoznałby je, jakby go zobaczył ponownie? Obaj podwładni zamarli, próbując zrozumieć pytanie i utwierdzając tym jednocześnie Comely’ego w przekonaniu, że jest zbyt dobry do takiej roboty. - No dobra - westchnął. - Podsumujmy: Blackbury stało się obiektem inwazji dziwnych, niewidzialnych, ale za to zimnych obcych, W „Łabądku” wysadzili wszystkie gry komputerowe, zaczynając od „Space Invaders”, co akurat przypadkiem ma sens. Potem poszli do kina pooglądać horrory, co już jest mniej sensowne... Przerwał mu kolejny telefon, który niejako odruchowo odebrał młodszy policjant. - Należy się więc zastanowić, co planują dalej - podjął sierżant. - To kierownik „Pizza Surprise”, sierżancie... - Pasuje! - ucieszył się Comely. - Wpadli na pizzę! Numer trzy z tuńczykiem i ananasem, pewnie wygląda jak ich kumpel z sąsiedniego systemu. - Nie zaszkodziłoby porozmawiać z kierownikiem - zauważył policjant, mając na uwadze, że od obiadu minęło sporo czasu. - Żeby okazać troskę o ład i porządek. - No dobra, pojadę do niego - zdecydował Comely, łapiąc czapkę. - Ale jeśli wrócę jako duży ogórek, ostrzegam: będą kłopoty! - Tylko ja proszę bez cebuli - pożegnał go dyżurujący przy telefonie. W powietrzu rzeczywiście było coś dziwnego: jakby było naelektryzowane. Sierżant Comely całe życie mieszkał w Blackbury i nigdy nie był świadkiem czegoś podobnego. Po kilku krokach olśniło go. A jeżeli to wszystko było prawdą?! To, że kręcą debilne filmy o inwazji obcych, wcale a wcale nie musi oznaczać, że inwazja nie może mieć miejsca. A wszystkie te filmy mają jedną wspólną cechę (niezależnie od poziomu zidiocenia) - obiektem ataku zawsze jest małe miasteczko. Comely z repertuarem był na bieżąco, bo do późna oglądał telewizję