To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Jeżeli zniszczysz drzewo, żeby rozpalić ogień i rozgrzać zamarzające dziecko, mimo wszystko służysz chaosowi. Podobnie, nawet uzdrawiając mordercę, stajesz się sługą ładu. – Jak to? – nie chciało mi się wierzyć. – Właśnie dlatego posługiwanie się ładem jest takie trudne. Możesz mieć jak najlepsze intencje i używać chaosu do samych szczytnych celów, a i tak nie zmieni to faktu, że twoje czyny przyczynią się do wzrostu zaburzeń we wzorcu świata. Wciąż nie mogłem w to uwierzyć. – Nie mogę nawet powalić drzewa, żeby uratować dziecko? Talryn uśmiechnął się smutno. – Tego nie powiedziałem. Powiedziałem tylko, że nie wolno ci użyć sił chaosu. Ale możesz to zrobić siekierą lub poobcinać gałęzie mieczem. Dopóki, używając siły fizycznej, nie zagrażasz czyjemuś życiu, twoje czyny nie przyczyniają się do wzrostu ani ładu, ani chaosu. Pokręciłem głową. – Tak, Lerris... nie wygląda to dobrze. A jest jeszcze gorzej. – Jego ton był niemal drwiący. – To, co powiedziałem, niezupełnie jest prawdą. Czasami można użyć chaosu w służbie ładu – wtedy, gdy uzasadniają to racje wyższego rzędu. Mało tego... jeżeli wybierzesz ścieżkę ładu, możesz być do tego zmuszony. Każde użycie ładu będziesz musiał starannie przekalkulować. Możesz mieć szczęście. Możesz intuicyjnie wyczuwać równowagę, lecz nawet wtedy jakim sposobem rozstrzygniesz, gdzie leży granica między intuicją a ukrytym pragnieniem – które wszyscy odczuwamy – by pójść łatwiejszą drogą? – Mówisz o kimś... nie wiem... kimś doskonałym... – Przecież powiedziałem ci, że nie jesteśmy wobec ciebie uczciwi, prawda? – miękko zapytał Talryn. Jego ton nie był już drwiący, lecz zwyczajnie łagodny. Spuściłem wzrok na polerowany blat stołu. – Czy to już wszystko? – Nie. Muszę jeszcze objaśnić, jakie przydzieliliśmy ci zadanie. Wydaje się proste. Ale takie nie jest. Musisz przemierzyć cały Candar, od Easthorns aż po Westhorns, i nie wracać, póki nie poczujesz, że jesteś gotów. Musisz podróżować sam; innymi słowy, nie możesz podróżować w towarzystwie kogokolwiek z Recluce. – Co to ma znaczyć, u licha? – Zdaje się, że spiorunowalem Talryna wzrokiem. Wytrzymał moje spojrzenie. – Powinieneś wiedzieć, co to znaczy. Jeszcze jakieś pytania? Miałem mnóstwo pytań, ale z gatunku takich, których nie mogłem mu zadać. Dlaczego właśnie ja? Co takiego zrobiłem? Dlaczego nikt nigdy niczego mi nie wyjaśnia? Dlaczego tak wiele opierało się na wierze lub doświadczeniu, którego nie mam? Dlaczego szkolono nas razem, a teraz wysyła się osobno? – Nie, nie mam. – W porządku. – Wstał, wyglądał na zmęczonego i pierwszy raz widziałem u niego jakieś ludzkie uczucia. – Zobaczymy się dopiero po twoim powrocie. Powodzenia, Lerris, wszyscy dobrze ci życzymy. Twoja grupa cię oczekuje, wasz statek niedługo odpływa. – Co mam teraz zrobić? – Spakuj swoje rzeczy i idź do portu, gdzie czeka już Eidolon. Nie ruszając się z miejsca, wskazał mi drugie drzwi, również z czarnego dębu. – Dziękuję za szczerość. Mam nadzieję, że potrafię ją spożytkować. – Skinąłem głową. Siwowłosy mężczyzna popatrzył na mnie w milczeniu. Zrozumiałem aluzję, skłoniłem głowę i wyszedłem. Ciekaw byłem, czy popłyniemy jednym z tych ignorowanych przez wszystkich, czarnych okrętów Bractwa. A może pod pokładem któregoś z candariańskich frachtowców? Ze słów Talryna naprawdę trudno było cokolwiek wywnioskować. Tak wielu rzeczy nie wiedziałem. Nawet Talryn zachowywał się tak, jakby wszystko, co mówił, było częścią jakiegoś doniosłego rytuału czy tradycji. Wierzył w to, co mówi – to pewne – co jeszcze dodawało całości pikanterii. Nigdy nie używać sił destrukcji... nawet w służbie dobra? Zadrżałem. Szedłem podziemnym korytarzem, z góry, przez świetliki, spływał na mnie blask popołudniowego słońca, a przez szyby zaglądała do środka bujna zieleń ogrodu. Mimo to ciągle drżałem. XVI. Talryn miał rację. Wszyscy: Sammel, Myrten, Dorthae, Wrynn i Krystal czekali na mnie na zewnątrz. Ciepły blask zachodzącego słońca złocił liście czerwonego dębu, pod którym się zebrali. Z tyłu, za naszymi plecami, straszyły czernią kwatery pielgrzymów. Sammel miał ze sobą plecak i broń, która wyglądała jak para krótkich mieczy, jednak po bliższych oględzinach okazała się parą krótkich pałek. U Myrtena nie dostrzegłem żadnej broni, podobnie u Dorthae. Wrynn miała u pasa krótki miecz i nóż do rzucania. Drugi nóż spoczywał w ukrytej na udzie kieszeni spodni. Krystal miała na sobie swój wyblakły, błękitny strój, a u pasa szpadę, którą jej kupiłem. Tanią pochwę zastąpiła inną, starszą, lecz mocniejszą, z popielatej, hartowanej skóry. Na mój widok skinęła głową. Otarłem czoło i odpowiedziałem skinięciem, po czym ruszyłem w jej kierunku. – Talryn ostro cię potraktował – zauważyła. – Nic mi nie będzie. – Nie miałem ochoty o tym rozmawiać. – Tamra wyszła w takim samym stanie. – A co z tobą? – zapytałem. Uśmiechnęła się grobowo, tym razem nie zachichotała. – Powiedział, że w Candarze mogę być bardziej szczęśliwa. Kazał mi starannie rozważyć, czego naprawdę pragnę. W żołądku osiadł mi lodowaty ciężar. – Nic ci nie jest? Czułem na ramieniu jej ciepłą dłoń. – Nie, w porządku. – Co Talryn ci powiedział? – Jej głos był ciepły jak dłoń, brzmiała w nim muzyka. Wzruszyłem ramionami. – Ssądzę, że to samo co wszystkim. Muszę odnaleźć własną drogę, tylko że zajmie mi to dużo czasu. Krystal przytaknęła milcząco głową. Jej palce zacisnęły się na mym ramieniu, po czym zwolniły chwyt. – Lepiej idź już po swoje rzeczy. – Dziękuję. Nie patrząc na nikogo więcej, minąłem Myrtena i Wrynn i przez otwarte na oścież drzwi wszedłem do przysadzistego budynku, w którym mieściły się nasze kwatery. Drzwi do jednego z pokojów były uchylone – Tamra. Nie zaglądałem do środka. Moje rzeczy leżały na łóżku, tak jak je zostawiłem. Obok plecaka czekała na mnie laska oraz nóż. Ten ostatni głównie do krojenia jedzenia, cięcia chaszczy i tym podobnych, pozbawionych inteligencji obiektów. Gruby płaszcz był zrolowany i umocowany na wierzchu plecaka. Wsunąłem nóż za pas, zarzuciłem plecak na ramię i ująłem w dłoń laskę. Drzwi zostawiłem otwarte – drobny gest protestu przeciw ładowi Bractwa