To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Ale żeby otrzymać Johna Chowa dowolną ilość razy, stosuje się ponowne klonowanie na podstawie komórek pobranych od nas. Martin poddał się. Skinął głową żując zimną grzankę. – No dobra.. – powiedział jeden z Johnów i wszyscy zmienili nastrój, jak stado szpaków jednym machnięciem skrzydła zmieniające za przewodnikiem kierunek tak szybko, że ludzkie oko nie odróżni, który prowadzi. Byli gotowi do drogi. – Może byśmy najpierw obejrzeli kopalnię. A sprzęt potem wypakujemy. Mamy w łodziach automatycznych piękne nowe modele; na pewno je sobie chętnie obejrzycie. Zgoda? – Nawet gdyby Pugh i Martin nie podzielali ich zdania, nie mieliby odwagi się przyznać. Johnowie byli uprzejmi, ale jednomyślni i trudno się było oprzeć ich decyzjom. Pugh, komendant Bazy nr 2 na Librze, miał skrupuły. Czy on może rozkazywać takiej dziesięcioosobowej jedności męsko–damskiej? I jeszcze do tego geniuszowi? Trzymał się blisko Martina, kiedy wkładali skafandry, żeby wyjść na zewnątrz. Żaden z nich nie odezwał się słowem. Po czworo w trzech potężnych poduszkowcach pomknęli w świetle gwiazd na północ od kopuły, ponad burą, pomarszczoną skórą Libry. – Strasznie tu pusto – powiedziało jedno z nich. Z Pughem i Martinem byli chłopak i dziewczyna. Pugh zastanawiał się, czy to tych dwoje spało wtedy razem w jednym śpiworze. Z pewnością nie mieliby mu za złe, gdyby o to spytał. Seks musi być dla nich sprawą tak naturalną jak oddychanie. Czy to wyście wczoraj oddychali razem? – Tak – odparł – pusto. – To nasz pierwszy wyjazd, jeśli nie liczyć szkolenia na Lunie. – Głos dziewczyny był zdecydowanie wyższy i miększy. – Jak znieśliście taki długi przelot? – Zostaliśmy uśpieni. Chciałem spróbować, jak to jest – odezwał się z kolei chłopak, jak gdyby rozmarzony. Kiedy byli po dwoje, wydawali się mieć silniejszą osobowość. Czyżby powielenie jednostki osłabiało indywidualność? – Nie przejmuj się – powiedział Martin sterując poduszkowcem – nie można doznać uczucia przebywania poza czasem, ponieważ praktycznie go nie ma. – Kiedyś byłoby jednak dobrze spróbować – odezwało się jedno z nich. – Po prostu żeby wiedzieć, jak to jest. Góry Merioneth, widoczne na wschodzie, oblane światłem gwiazd wyglądały jak dotknięte trądem. Po stronie zachodniej ciągnął się za nimi srebrzysty pióropusz marznącego gazu wydobywającego się z rury wydechowej. Pojazd nachylił się ku ziemi. Bliźnięta zaparły się jednocześnie w czasie hamowania, starając się nawzajem podtrzymywać. Twoja skóra jest moją skórą w sensie dosłownym, bez przenośni, pomyślał Pugh. Ciekawe, jak by to było – mieć kogoś tak bliskiego. Zawsze ci odpowiedzą, kiedy się odezwiesz, nigdy nie cierpisz w samotności. Kochaj bliźniego jak siebie samego... wreszcie odwieczny trudny problem został rozwiązany. Bo ten bliźni to ty sam – miłość doskonała. A oto i Wrota Piekieł, kopalnia. Pugh był głównym geologiem Pozaziemskich Misji Zwiadowczych, a Martin jego technikiem i kartografem, ale kiedy podczas dokonywania pomiarów lokalnych Martin odkrył pokłady uranu, Pugh dał mu wolną rękę w badaniach złóż kruszcu i zaplanowaniu pracy ekipy eksploatacyjnej. Klon został wysłany z Ziemi na wiele lat przedtem, zanim raporty Martina tam dotarły, i nie miał zielonego pojęcia, co będzie robić, dopóki nie znalazł się na miejscu. Departament Górnictwa po prostu wysyłał zespoły regularnie i kompletnie na ślepo, jak mlecz rozsiewający swoje nasiona, wiedząc, że zawsze znajdzie się dla nich zajęcie – jeśli nie na Librze, to na sąsiedniej planecie, albo na jakiejś innej, o której jeszcze nigdy nie słyszeli. Rządowi za bardzo był potrzebny uran, żeby mógł czekać, aż jakieś raporty dotrą do nich poprzez tyle lat świetlnych. Ten pierwiastek był jak złoto – staromodny, ale niezbędny, wart tego, by go wydobywać poza Ziemią i transportować w przestrzeni kosmicznej. Wart swojej ceny w ludziach, pomyślał z goryczą Pugh, patrząc, jak młodzi mężczyźni i kobiety jedno po drugim, migotliwi w blasku gwiazd, znikają w czarnej jamie, którą Martin nazwał Wrotami Piekieł. Kiedy wchodzili, ich homeostatyczne lampy górnicze rozjaśniały się. Dwanaście kiwających się błysków biegło wzdłuż wilgotnych pobrużdżonych ścian. Pugh usłyszał, jak licznik scyntylacyjny Martina popiskuje odmierzając dwadzieścia impulsów. – Uwaga – spadek terenu – odezwał się głos Martina przez hełmofon, zagłuszając sygnał i zakłócając panującą dokoła martwą ciszę. – Znajdujemy się w bocznej szczelinie, przed nami główny pionowy szyb. – Rozwarła się przed nimi czarna czeluść, której kresu nie było widać nawet w świetle lamp. – Ostatnie wybuchy wulkaniczne wystąpiły tu prawdopodobnie parę tysięcy lat temu