To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Jak zrozumiał Lichtenau, wybitna osobowość kierownicza zamierzała się zdrzemnąć i nic ponadto; przypuszczalnie przez całe popołudnie. No dobrze, niech tam sobie. Na poważną, by tak rzec — męską rozmowę, nie było chwilowo widoków. Lichtenau sądził przy tym, że przynajmniej w ciągu najbliższych godzin będzie mógł wykazać się jako rzeczywisty władca całego przedsiębiorstwa. Była to jeszcze jedna pomyłka. W ciągu tego samego popołudnia bowiem w zakładach benzyny syntetycznej zjawił się znów kapitan Rudolf. A więc ten oficer, którego hauptsturmfuhrer zdążył już zapamiętać jako fatalne skrzyżowanie małpiego tyłka ze świńskim ryjem. Tak też rzeczywiście wyglądał, jak zapewniał sam siebie Lichtenau. Mundur wisiał na tym oficerze jak worek. W każdym razie był on przynajmniej grzeczny. Całkiem jakby mu na tym zależało. — Znów przypadła mi w udziale przyjemność, albo zaszczyt jeśli pan woli, znalezienia się w tym miejscu. Tym razem, jak przypuszczam, ucieszy się pan z tego powodu, panie hauptsturmfuhrerze. — A dlaczegoż to miałbym się cieszyć, panie kapitanie? — odparł Lichtenau niedbale, lecz z odrobiną podejrzliwości. — Ponieważ przychodzę do pana z pewnymi ważnymi sprawami, zgodnie z umową. Czyżby nie były panu znane odpowiednie uzgodnienia? Wszystko zostało już omówione między pańskim brigadefuhrerem a moim pułkownikiem. — A o co właściwie chodzi? — Jak pan widzi, ja z kolei jestem zaskoczony! Ostatecznie sądziłem, że mogę uważać pana za stale dobrze poinformowanego; i to w szczegółach. — Tak też jest, kapitanie Rudolf — zapewnił Lichtenau odpychającym tonem. — Zależy mi jednak na potwierdzeniu szczegółów; tym razem przez pana. No więc? Kapitan Rudolf, który nosił także imię Rudolf, miał bogate doświadczenie i już z niejednego wojskowego pieca jadł chleb. Nie było tego znać po nim, gdyż był on mistrzem kamuflażu. Doznawał po prostu satysfakcji, kiedy go nie doceniano, a nawet mocno się o to starał. — Mam tu przekazać ładunek dwóch wozów ciężarowych. Specjalne artykuły żywnościowe, że tak powiem, najlepsze spośród najlepszych, możliwych dziś do osiągnięcia. Mam je panu przekazać. Oto wykaz. Uprasza się o potwierdzenie odbioru! Chyba się pan nie uchyla? Pański brigadefuhrer potwierdzi to panu... — To niepotrzebne! — wykrzyknął Lichtenau. Było to zaś „niepotrzebne" nie tylko dlatego, że w danej chwili było praktycznie niemożliwe. Kommerell był po prostu nieosiągalny; prawdę mówiąc, nie nadawał się do rozmowy. Jednakże tę sytuację, która wytworzyła się tak nieoczekiwanie, a była tak obiecująca, trzeba było jakoś rozegrać. Bądź co bądź dwóch przybyłych ciężarówek, pełnych wiktuałów, nie można było pozostawić na placu ani po prostu odprawić z niczym. Hauptsturmfuhrera nawiedziło tymczasem nieprzyjemne uczucie. Tak całkiem legalnym sposobem nie mogło się to przecież stać. Już sam pośpiech, z jakim przysłano dostawę, wydał mu się podejrzany. A może ten oficer z wojsk lądowych ma zamiar zaimponować mu — na przykład szybkością i dokładnością? W każdym razie z doświadczenia wiedział, że zawsze może gdzieś czatować w ukryciu czujny pies. A zresztą może nie. — No, dobra! — zdecydował. Był gotów wyplątać się z tej całej sprawy i skierować ją na boczny tor. — Załatwi to Lurzer. — Uznał, że wpadł mu do głowy wprost genialny pomysł; na tyle mógł sobie pozwolić. Lurzer nie zwlekał z wykonaniem tego, co mu kazano zrobić. Lichtenau wyobraził sobie, że sprawa całkiem przestaje go już obchodzić, więc oddalił się sprężystym krokiem. Kapitan Rudolf, mimo że mógł się teraz gapić jak całe stado baranów, jednak nie uważał, by to było koniecznie wskazane; zwłaszcza mając do czynienia z Lurzerem. Mrugnął tylko do niego znacząco i obaj momentalnie zrozumieli się doskonale. Scharfuhrer SS Lurzer, który panował nad sytuacją w zarządzie zakładów benzyny syntetycznej, chociaż prawie nikt go tu nie uznawał, teraz bezbłędnie przystąpił do działania. Okiem znawcy zlustrował ładunek na obu ciężarówkach, porównał go z wykazami, po czym stwierdził, że wszystko się zgadza. W ten sposób dokonał niejako oficjalnego odbioru dostawy i polecił rozładować samochody, a zawartość ich przenieść do magazynu żywnościowego. — Towar najwyższej jakości, panie kapitanie — stwierdził ze znawstwem Lurzer. — Proszę powiedzieć, co dalej? — Nieduża rekompensata, to przecież zrozumiałe, prawda? — rzucił Rudolf mimochodem z nadzieją, że zostanie właściwie zrozumiany. — Pozwoliłem sobie sprowadzić tu jeszcze jeden samochód, mianowicie cysternę. Zgodnie z umową należałoby ją teraz napełnić benzyną. — Kiedy pan oświadcza, że to zostało uzgodnione, panie kapitanie, to oczywiście tak się stanie — znów wydawało się, że obaj wymienili krótkie porozumiewawcze spojrzenia. — A ile pan sobie życzy? — Trzy tysiące litrów — oświadczył skromnie Rudolf. Lurzer natomiast zdumiał się, ale jedynie na krótką chwilkę. Potem jednak przypuszczalnie powiedział sobie: jak uzgodnienie, to uzgodnienie, w tym wypadku, by tak powiedzieć, oficjalnie potwierdzone. Przez oficera. Poza tym zaś, jeśli chodzi o zapotrzebowaną ilość, to nie przedstawia ona szczególnie wysokiego rzędu wielkości, zwłaszcza dla tego zakładu o poważnej zdolności wytwórczej. Trzy tysiące litrów mogły zatem popłynąć. — I tak dalej i temu podobnie — powiedział wojskowy, zanim odjechał z dwiema pustymi ciężarówkami i jedną pełną cysterną. — Transport po transporcie, na przykład co tydzień. — Z mojej strony nie ma przeszkód — oświadczył życzliwie Lurzer. — Z mojej strony na pewno nie. Tego dnia pułkownik Straffhals nadal pozostawał ze „swoimi paniami" w restauracji hotelu „Niemiecki Dwór". Robili wrażenie dość zgranej kompanii; łącznie z Maleen. Pili szampana z ozdobnych kieliszków; rozmawiali przy tym o wszystkim, co im akurat przyszło na myśl: o Panu Bogu i dalekim świecie, o wielkim Fuhrerze i pięknym mieście Lieblingen. — Gdyby wszystko było takie jak u nas — powiedziała lekko rozmarzona pani Izolda — tak przyjemnie ułożone i wyrozumiale wyważone, to moglibyśmy spokojnie patrzeć w przyszłość. —O jakim rodzaju przyszłości myśli pani, mówiąc to, łaskawa pani? — tak zwykle zwracał się do niej pułkownik, kiedy nie byli sami; do pewnego stopnia oficjalnie