To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

.. - powtórzył razy parę. Widocznem było, że bolał go postępek kolegi, uważany dziś, w mniemaniu różnych „krajowych”, „czasowych” i innych „ejusdem farinae” kierowników opinii publicznej za rzecz dopuszczalną a nawet chwalebną, który jednak w czasach owych zazdradę uchodził. Powiadano niegdyś, że „ginął jak pies, kto zdradą zaczynał”. Do kategoryi mężów psim zagrożonych losem, zaliczano w szóstym XIXgo wieku dziesięcioleciu: autora listu „d'un gentilhomme polonais”, autora „Listopada” i innych, dziś rozgrzeszonych. Nie rozgrzeszali ich Zaleski i jego pani, nie rozgrzeszałem ja, nie rozgrzeszał nawet usiłujący demokracyę z arystokracyą do jednego sprowadzić mianownika i wybaczający z łatwością grzechy pomniejsze, Stefan Kraszewski. Materya ta przyćmiła dobry humor, który się następnie, gdy na stół poezya wytoczoną została, odnalazl - i znów się obniżył. Obniżenie ja - niestety - sprowadziłem, nie domyślając się tego. Na szczęście stało się to w momencie, gdy powracającym z Fontaineblau do Paryża trzeba się było na pociąg już wybierać. W wagonie Kraszewski zapytał mnie o wrażenie, jakie na mnie Bohdan Zaleski sprawił. - Dobre... - odrzekłem. Bardzo dobre... tylko... - Zdziwiło cię jego nagłe spochmurnienie...- podchwycił. - Taak... - Wiesz, skąd to poszło?... - Nie wiem... - Zagadałeś o Słowackim. Gdybym siedział obok ciebie, byłbym cię trącił, ażebyś Słowackiemu dał pokój... Wielcy nasi mocno się na niego krzywią. Mickiewicz za to, że się mu zaćmić nie dał, znieść go nie mógł. Zaleski wybaczyć mu nie może wystosowanej pod adresem Rzymu do Polski apostrofy: „Krzyż twym papieżem jest, twa zguba w Rzymie”. - Ph!... - pod nosem bąknąłem. - Cóż chcesz!... - w sensie obroku duchownego odezwał się Kraszewski. Ludzie ludźmi: najwięksi mają słabości swoje... Czy myślisz, że ludzi bez żółci dużo na świecie?...Pierwsza u Bohdana Zaleskiego bytność moja mimo, ze od czasu onego lat czterdzieści pięć upłynęło, w pamięci i w oczach żywo mi stoi. U nas bowiem, na lewobrzeżnej w odniesieniu do Dniepru Rusi, Bohdan w wysokiej był cenie. Jak Litwa się Mickiewiczem, tak Ruś Zaleskim chlubiła. Przyjęcie, jakiegom w domu jego doznał, za wielki miałem sobie zaszczyt - wpatrywałem się w niego, wsłuchiwałem się w mowy jego tony. Było to nie studyowanie, jakiemu oddają się znawcy wobec dzieł znakomitych pędzla lub dłuta, ale wbijanie sobie w pamięć fizyognomii znakomitości, którą szczyci się cała jedna duża ojczyzny naszej dzielnica. W Paryżu, mnie nie licząc, znajdowało się w czasie owym czterech „gente” Rusinów, piórem władających: Goszczyński, Karol Sienkiewicz, Olizarowski i Bohdan Zaleski. Od Goszczyóskiego zdaleka się z racyi towianizmu trzymałem; z Olizarowskim zeszedłem się był, 100 alem nie znalazł w nim Olizarowskiego takiego, jakim przedstawiałem sobie autora „Zawieruchy”, „Tupirgóry”, lecz z powoda zapewne trzymania się klamki Hotelu Lambert, obywatela sfilistrzałego. Stefan Kraszewski zaciągnął mnie do Sienkiewicza, u którego przyjęcia doznałem uprzejmego i piłem herbatę, podawaną mi przez panią z takim w oczach i na obliczu wyrazem, który mówił, iżby wolała nigdy fizyognomii mojej nie oglądać. Pozostawał więc jeden, jedyny Zaleski, w którym odczuwałem duszę swojaczą, ożywiającą lepiankę doczesną Ukraińca rzetelnego, Ukraińca, co w młodych latach „nocą na rumaku zbiegał pysznej Kafy gruzy, step tumanny KatajUzy, aż do mętnych pól Budziaku”; na starość zaś, z lirą w ręku chodził od wsi do wsi, siadywał ca przyzbach włościańskich i wystosowawszy do gospodarza chaty apostrofę: „Ne żury sia, mij choziaju, ja zadatkom ne idu, Ot tak sobi zaspiwaju, zaspiwaju, ta pidu” - w otoczeniu parobczaków i dziewcząt wiejskich, w dumkach własną wspominał młodość, „gdy wciełona fantastycznych krain córa, czarodziejka, lekkopióra, sama zbiegła mu w ramiona”. W r. 1858 Zaleski liczył wieku lat pięćdziesiąt sześć - wyglądał już na starca, ale na starca krzepkiego. Tej samej co on porody starców w klasie chłopskiej widywałem mnóstwo, a ponieważ pamięcią sięgałem czasów powstanie listopadowe poprzedzających, w oczach więc mi podobni do niego stawali i dotychczas stają lirnicy. Prześladowanie ich przez Moskwę, usiłującą Polaków i Buś zmoskalić, jak Niemcy usiłują Polaków i Czechów zniemczyć, rozpoczęło się naprawdę dopiero po r. 1831. Przedtem po kraju krążyli swobodnie i w lat dziesięć po opuszczeniu przezemnie ściślejszej ojczyzny mojej, typ ich w Fontainebleau przedstawił się mi pod postacią poety polskiego. Lirnika ukraińskiego był on obrazem żywym. Wzrostem nie duży, krępy w sobie, barczysty, osobą swoją nie wydawał cechującej i charakteryzującej utwory jego lekkości pyłkowej. Język poetyczny polski zawdzięcza mu giętkość i śpiewność, w czem mu wielcy nasi nie dorównali; poeci zaś doby ostatniej, którzy technikę wierszowniczą do najwyższej doprowadzili doskonałości, nie przewyższają go. Nie wiem, czy on utwory swojo opracowywał, ogładzał. Gładzenia na nich nie znać