To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Także w sensie symbolicznym. - Na przykład jako wyrzuty sumienia. - Tak. Ale także jako wiedza i piękno - znów spoglądała z niepokojem na miasto. - Albo jako potęga i bogactwo. - Tak czy siak ostatecznie doprowadza do potępienia - powtórzył gest podpisywania kontraktu. - Zapłatą jest niewinna dusza. Dziewczyna westchnęła. - Ty, Corso, zapłaciłeś już dawno temu. I nadal płacisz. Przedziwne, że ludzie tak lubią przesuwać ten moment na finał, niby ostatni akt tragedii... Każdy dźwiga swoją karę od samego początku. Diabeł zaś jest po prostu cierpieniem Boga, wściekłością dyktatora schwytanego we własne sidła. Historią opowiedzianą z punktu widzenia zwycięzców. - Kiedy to się stało? - Dawniej, niż możesz sobie wyobrazić. Było bardzo ciężko. Walczyłam przez sto dni i sto nocy, nie mając schronienia ni nadziei... - w kącikach jej ust zamajaczył ślad uśmiechu. - Jedyny mój powód do dumy to ten, że walczyłam do końca. Ustępowałam pola, ale nie uciekałam, a wokół mnie inni też padali z wysoka. Ochrypłam wykrzykując całe moje męstwo, strach i znużenie... Aż wreszcie ujrzałam samą siebie, wędrującą przez pustkowie. Moja samotność była równie wielka, jak wielki jest chłód wieczności... Do dzisiaj czasem dostrzegam jakiś ślad po walce albo dawnego towarzysza, który mija mnie nie śmiąc podnieść oczu. - W takim razie dlaczego ja? Dlaczego nie szukałaś z drugiej strony, pośród tych, co zwyciężają?... Ja wygrywam bitwy tylko w skali 1:5000. Dziewczyna patrzyła w dal. Właśnie świtało. Pierwszy, poziomy promień słońca przeciął poranek wąską linią, która natychmiast rozgorzała czerwienią w jej zielonych oczach. Gdy ponownie spojrzała na Corsa, łowca książek poczuł, że ten ogrom światła przyprawia go o zawrót głowy. - Ponieważ blask nigdy nie zwycięża. Poza tym nigdy nie warto uwodzić kretyna. Zbliżyła do niego usta i pocałowała go bez pośpiechu, z nieogarnioną słodyczą. Jakby czekała na tę chwilę całą wieczność. Mgła z wolna się rozpraszała. Można by rzec, że zawieszone w powietrzu miasto postanowiło wreszcie uczepić się twardej ziemi. Brzask odkrywał już ochry i szarości bryły alkazaru, dzwonnicy katedry i kamiennego mostu zanurzonego filarami w rzece, przypominającego podejrzliwą rękę, która spina dwa brzegi. Corso przekręcił kluczyk w stacyjce, rozległ się warkot silnika. Samochód potoczył się na luzie pustą szosą. Zjeżdżając ku rzece, zostawiali za sobą plamę porannego światła słonecznego. Coraz mniejszy dystans dzielił ich od miasta, gdy zanurzali się w świat zimnych barw i nieskończonej samotności utrzymującej się jeszcze w ostatnich placówkach sinej mgły. Zawahał się przed wjazdem na most. Zatrzymał samochód pod kamiennym łukiem bramy i z dłońmi na kierownicy skupiony pochylił głowę. Przypominał czujnego myśliwego w stanie najwyższej koncentracji. Zdjął okularki i bez potrzeby, powoli zaczął je czyścić. Oczy utkwił w moście, teraz przemienionym w niepewny szlak o niepokojąco mętnych zarysach. Nie chciał patrzeć na dziewczynę, aczkolwiek był świadom, że bacznie śledzi najdrobniejszy jego gest. Nałożył okularki, poprawiając je na nosie palcem wskazującym, dzięki czemu krajobraz od razu odzyskał kontury, ale bynajmniej nie nabrał cech uspokajających. Z tego miejsca drugi brzeg wydawał się daleki i spowity mrokiem. Ciemny nurt pod przęsłami przypominał czarne wody czasu i Lete. Pośród resztek nocy, która nie chciała umrzeć, poczucie zagrożenia było niezwykle namacalne i dotkliwe jak ostrze igły. Kładąc prawą dłoń na drążku skrzyni biegów, Corso poczuł własny puls w nadgarstku. Jeszcze masz czas się cofnąć - powiedział sobie. W ten sposób wszystko, co się wydarzyło, tak jakby się nie wydarzyło, a to, co ma nastąpić, nigdy nie nastąpi. Praktyczne zalety Nunc scio, czyli „Teraz wiem”, dewizy wytłoczonej przez Boga czy diabła, wydawały się w tej chwili wysoce wątpliwe. Skrzywił usta w uśmiechu. W sumie wszystko to polega na konstruowaniu fraz. Wiedział, że za parę minut znajdzie się po drugiej stronie rzeki. Verbum dimissum custodiat arcanum. Podniósł jeszcze oczy ku niebu, spodziewając się ujrzeć tam łucznika ze strzałami lub bez strzał w kołczanie, po czym wreszcie wrzucił pierwszy bieg i delikatnie nacisnął pedał gazu. Na zewnątrz było zimno, postawił więc kołnierz płaszcza. Przechodząc na drugą stronę ulicy z Dziewięciorgiem Wrót pod pachą, czuł na swoich plecach spojrzenie dziewczyny. Nie zaofiarowała mu swojego towarzystwa i z jakiegoś niejasnego powodu miał przeczucie, że tak jest lepiej. Dom zajmował prawie cały kwartał. Jego szara bryła dominowała nad ciasnym placykiem, otoczonym średniowiecznymi kamienicami o zamkniętych oknach i drzwiach, przez co sprawiały wrażenie nieruchomych, ślepych i niemych statystów. Okap fasady zbudowanej z szarego kamienia zdobiły cztery gargulce: kozioł, krokodyl, Gorgona i wąż. Na mauretańskim łuku portalu widniała jeszcze gwiazda Dawida. Żelazna furta prowadziła na patio z dwoma marmurowymi lwami weneckimi, strzegącymi sadzawki przykrytej metalowymi płytami. Łowca książek znał ów widok bardzo dobrze, ale nigdy dotąd nie przekraczał granicy tego terenu z bojaźnią, jaką teraz odczuwał. Do głowy przyszedł mu stary cytat: „Być może mężczyźni, którzy zaznali pieszczot wielu kobiet, wkroczą w dolinę cieni z mniejszymi wyrzutami bądź z mniejszym strachem...” Jakoś tak, aczkolwiek jego chyba zanadto nie dopieściły, bo w ustach dosłownie mu zaschło. Oddałby duszę za pół butelki bolsa. Dziewięcioro Wrót natomiast ciążyło mu, jakby wewnątrz zamiast dziewięciu rycin znajdowało się dziewięć płyt ołowianych. Popchnął furtkę. Cisza panowała absolutna. Podeszwy jego butów nie zbudziły najmniejszego echa, gdy stąpał po kamiennych płytach patia zniszczonego przez dawno umarłe kroki i ulewę historii. Idąc pod sklepieniem kolebkowym trafił na początek wąskich, stromych schodków, na których końcu widniały ciężkie, ciemne, zamknięte drzwi z dużymi okuciami. Ostatnie drzwi. Corso mrugnął okiem w przestrzeń, a może do siebie samego, odsłaniając przy tym kieł jak przekorny wilk, bezwiedny autor i zarazem ofiara własnego żartu lub też błędu. Błędu starannie zaplanowanego przez czyjąś bezczelną rękę. Te wszystkie wolty, udawana prośba o współpracę, która podsunęła mu przewidywania, później zaniechane, a na końcu znów potwierdzane przez ten sam tekst... Tak jakby to wszystko było przeklętą książką, co przecież nie wchodziło w rachubę. A może wchodziło?... Jednego mógł być pewien - swojego fizycznego obrazu, który zobaczył w lśniącej metalowej tabliczce przy wejściu